WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 94, marzec 2006Nowacki

PAN OD POEZJI

Ależ niesamowita książka! Niezwykła z tylu powodów, że aż nie wiem, od czego zacząć. Może linearnie… A więc najpierw pierwsza rozkładówka. Po lewej stronie bardzo odważny, bez mała prowokacyjny obrazek: reprodukcja legitymacji służbowej autora wydanej przez Radę Naczelną ZSP, z jakże złowieszczym (rzec by można: czarzastym) adresem w Warszawie – ulica Ordynacka 9. Po prawej stronie karta tytułowa zawierająca niezwykłą informację wydawniczą czy raczej bibliograficzną: Warszawa 2005/2006. Książka z przełomu lat? A może książka dwuletnia? Przewracam stronę tytułową i widzę kartę redakcyjną, gdzie znalazła się równie ekscytująca informacja. Otóż u dołu strony czytam: „Książka ukazuje się bez żadnej dotacji i jakiegokolwiek wsparcia.”, a w następnej, odsuniętej i mniejszą czcionką wydrukowanej linijce stoi: „Całkowity koszt pokrył autor (…) przy wsparciu swojej córki (…) i prezesa (…) sp. z o. o.”. Wsparta zatem czy nie wsparta? Dalej pojawia się strona wielce tajemnicza, na której widzimy dwa wyimki z nie ogłoszonych jeszcze dzieł autora. U dołu strony ujawnieni zostali adresaci „tych słów” – brat, bratanek i siostra, osoby, które – jak się wkrótce okaże – są najważniejszymi figurami tego niesamowitego przedsięwzięcia wydawniczego. Komentowana tu publikacja jest bowiem próbą podjęcia dialogu z krewnymi, co to nie chcą autora znać ani z nim gadać. A ponieważ idzie tu o konflikt rozgrywający się w środowisku wiejskim, to i warto odnotować tę doniosłą przemianę chłopskiego obyczaju. Onegdaj argumentem w takich sporach była sztacheta, siekiera lub kłonica, dziś elegancko wydana książka w lakierowanych okładkach.

Na kolejnej stronie znalazła się fotografia przedstawiająca rów melioracyjny (szerokość ok. 70 cm) z dowcipnym podpisem: „Oto moja rzeka (…)”. Dalej leci kolejny suplement, coś w rodzaju bezpośredniego zwrotu do czytelnika. Już teraz zdradzę, że zasadniczy blok materiałów obudowany jest kilkunastoma bonusami tekstowymi i kilkudziesięcioma graficznymi. No i w pierwszym akapicie owego suplementu zaczynającego się od słów „Drogi Czytelniku” – sensacja! Otóż autor twierdzi, że w ciągu 29 lat korespondowania z poetami napisał „co najmniej 1193456 listów”. Nie ma mowy o pomyłce, ponieważ na stronie 478 informacja o liczbie epistoł została powtórzona, acz w troszeczkę innej formie: „przez te z górą 29 lat pisaliście do mnie listy, a ja odpowiadałem na każdy, co dało około 1193456 listów”. Oczywiście nieścisłość polega na tym, że na stronie siódmej mamy „co najmniej” (mogło być ich więcej?), na s. 478 „około” (któryś nie został dokończony? wysłany w kawałku?). Tak czy owak autor chce nas przekonać, że wysyłał rocznie przeszło 41 tysięcy listów, toteż każdego dnia, piątek świątek, miał do poślinienia więcej niż 112 znaczków pocztowych, na które wydał fortunę (wedle dzisiejszych cen byłoby to ok. 4 tys. zł miesięcznie). Teoretycznie, bo też sprawa znaczków wymaga dopowiedzenia.

Na stronie 423 czytamy: „Kiedy wreszcie oswobodzicie mnie niektórzy poeci z lęku, nie dołączając znaczków (…) Niby dlaczego mam dopłacać do czyjejś grafomanii, i to płci mojej”. To panu Andrzejowi z Torunia się dostało, za to pani Katarzyna z Warszawy (wpis po sąsiedzku) usłyszała: „Odsyłam, bo przysłałaś dwa znaczki, Twoje dwie powieści. Tego nie da się przeczytać, nie mówiąc o druku. Uważam jednak, że masz talent do opowiadań (…) najlepiej o własnym ciele, łanio, bo taka jesteś na zdjęciu – półnaga, okryta w szal czarny, choć lato. O, diablico”. Obie odpowiedzi są bardzo pouczające, gdyż – po pierwsze – nasz pan od poezji nazywa materię, z którą obcował, po imieniu („grafomania”), a po drugie, wskazał na pewien układ: lekturowe męki muszą zostać osłodzone. Czym osładzał – widzimy na dołączonych zdjęciach. Na stronie 470 znalazło się aż pięć kobiecych „osłodzeń”, z jakże ciekawym podpisem u dołu paginy: „Dziewczynki kochane. Poetki. Śliczne te wiersze jak Wy same; do druku”. Lecz co ciekawe, każda z owych pięciu dziewczynek osładzających jest ubrana; w odróżnieniu od rozebranej Joanny dwie strony wcześniej. Niektóre słodycze pana od poezji rzeczywiście prześliczne (np. Ewa, s. 82). Sam byłbym gotów czytać ich wiersze nawet wówczas, gdyby pisały w manierze Andrzeja Sosnowskiego.

Ale miało być linearnie, więc szybciutko wracam do strony siódmej, gdzie przecież czeka nas jeszcze moc atrakcji. Ni stąd, ni zowąd pojawiają się tam… talibowie. Zrazu jako groźny żywioł, który w najbliższej przyszłości – wedle apokaliptycznej wizji autora – zdewastuje małą ojczyznę pana od poezji, chwilę później jako „mrok”, co to wdarł się w „dusze” brata i siostry (rodzonych, rzecz jasna). No dobra – powiem, o co chodzi z tymi talibami. Ano idzie o sporną miedzę i jakąś chałupę do podziału. Normalnie – jak to na wsi. Zostawmy na boku kłótnię w rodzinie i idźmy ku kolejnym atrakcjom.

Mamy tedy następny suplement, będący tym razem wyznaniem miłosnym, które w punkcie wyjścia przybrało kształt śmiałej tezy historycznoliterackiej: „Wszystko, co najważniejsze w dzisiejszej poezji, jest z Peipera”. To Tadeusz P. jest adresatem owego wyznania. Dalej leci kolejny wstęp odautorski, po nim pojawia się jedno z pięciu świadectw wystawionych przez przyjaciół autora. Przyjaciele zapewniają, że pan od poezji jest ok.

Największe nagromadzenie niesamowitości ulokowano na końcu książki. To blisko 50 stron przeróżnych bonusów (m.in. cztery pozostałe świadectwa moralności), a każdy z nich pyszny! Zresztą pod koniec w ogóle robi się ciekawie. Nie tylko w obszarze suplementów, ale i w części zasadniczej tej publikacji. Zmienia się bowiem formuła gatunkowa. Ale żeby coś o tej zmianie powiedzieć, muszę co nieco odsłonić, choć dotąd mocno się przed tym broniłem.

Otóż autorem książki, która mnie zachwyciła, jest znany swego czasu działacz literacki, założyciel i redaktor kilku czasopism kulturalnych, twórca wielu serii wydawniczych, aktywista z komuszego nadania, który przez blisko 30 lat był głównym nadzorcą ogólnopolskiego ruchu poetyckiego. Człowiekiem-instytucją po prostu był, centralnym i urzędowym panem od poezji, ot co. No i ten pan od poezji w latach 1973-2001 prowadził na łamach pewnego branżowego pisma kącik porad zwany Pocztą Literacką. Wiecie – nudne, powtarzalne wpisy, ekscytujące jeno bezpośrednio zainteresowanych, czyli poetów stawiających pierwsze kroki. Komentowana tu publikacja nie została wyposażona w indeks nazwisk, jednak założywszy, że w ciągu roku pan od poezji udzielił odpowiedzi – publicznie – plus minus 100 osobom, daje to imponującą liczę ponad 2000 obsłużonych klientów w ciągu 28 lat (niektóre nazwiska się powtarzają, w stanie wojennym pismo się nie ukazywało, brak rocznika 1982 – stąd orientacyjne rachuby). Jak się łatwo domyślić, z tą wielką liczbą (dwa tysiące zawodników!) wiąże się pewien projekt komercyjny. Na stronie 479 zachęca się szeregowych żołnierzy tej wielkiej armii do wysyłania zamówień pod adres wydawnictwa. Założonego i przez 10 lat prowadzonego przez pana od poezji (obecnie przez jego córkę). Cóż, poeci są sentymentalni, nieźle pomyślana operacja marketingowa. Ale miało być o zmianie formuły gatunkowej…

Im bliżej końca (tj. połowy roku 2001), tym bardziej owa Poczta – by tak rzec – się eseizuje i prywatyzuje. Pan od poezji stopniowo zapomina o swoich klientach, coraz mocniej upominając się o siebie i sprawy, którymi żyje. I to są najbardziej odjechane segmenty tej niesamowitej książki. Mamy tu kilka dominant tematycznych. Jedną z ciekawszych jest wątek rozrachunkowy i ekspiacyjny. Oto jak w zapisie z maja 2000 roku pan od poezji powiadamia – z nieukrywanym wstydem – o niegdysiejszych konfiturach: „I było ZSP wielkim bagnem wylęgu premiera, prezydenta, ministrów, dyrektorów generalnych i innych, jak niedawny ambasador w Moskwie. I wszystkich poznałem, widziałem, jak nieugięcie zmierzali do karier. Chętnie wysyłali (…) za granicę. I tak pojechałem (…) na Filipiny i do Indii, wcześniej do Kanady, USA, Portugalii, Hiszpanii i Włoch” (s. 456). Niczego sobie jest także wątek dewocyjny. Absolutne szaleństwo! Tu jednak zmilczę, ponieważ w gorszące aberracje wmieszana została osoba Jana Pawła II, a jakoś nie bawią mnie jazdy pana od poezji w rodzaju: „Niech Najwyższy poprzez nasze klęczenie ochroni Go od burz i płomieni (…) a szaty Niebieskiej Matki Bożej, naszej Matki, a zwłaszcza Fatimskiej – osłaniają Jego twarz, a nas od zła tego wieku, tej epoki” (czerwiec 2000, s. 457).

Nie piszę tego komentarza tylko po to, aby celebrować niesamowitości niezwykłej publikacji. W tym celu jakby najmniej. Po co więc? Ano żeby wydobyć na deser myśl wielce radosną, optymistyczną; naprawdę dobrą wiadomość. Otóż wbrew temu, co się na ogół głosi, grafomania wcale nie jest groźna; poetycką grafomanię czas rozprasza jak dym na wietrze. Dalibóg, nie warto dziś straszyć tysiącami poetów i setkami tomików, których nikt nie ogrania. Powtórzę: nie ma indeksu nazwisk, ale łatwo policzyć, że pan od poezji obsłużył grubo ponad dwa tysiące nazwisk, z czego mniej więcej jedną trzecią potraktował odmownie. Został i tak tabun tych, którzy, zdaniem naszego eksperta, mieli talent, wyobraźnię, coś do powiedzenia mową wiązaną oraz dobre istnienie na scenie poetyckiej przed sobą. Gdzie oni? Nigdzie! Nawet jeśli niektóre nazwiska coś nam dziś mówią, to nie są to nazwiska poetyckie. Owych nazwisk „mówiących” jest zresztą raptem kilka, góra tuzin.

Księga ułożona przez pana od poezji to jedno wielkie cmentarzysko, którego widok – wyjątkowo – nie zasmuca.

PS.

Ewentualne podobieństwa komentowanej w tym felietonie księgi do publikacji Poczta Literacka 1973-2001 Jerzego Koperskiego (Warszawa 2005/2006) są przypadkowe i niezamierzone.

(5 marca 2006)


data ostatniej aktualizacji: