<DIV STYLE="SARKAZM">Najgorsze dwa pomysły na felieton, jakie mogę sobie wyobrazić? Proszę bardzo: pierwszy – skomentowanie dowolnej publikacji w przeznaczonym dla intelektualistów dodatku do dziennika „Fakt”, drugi – opis zasad rządzących dokumentami napisanymi w hipertekstowym języku znaczników, znanym też jako html. Dodatek i znaczniki to brzmi na pozór przyjaźnie, obie rzeczy sprawdzają się też przy przeglądaniu stron, tym bardziej że zwykle te strony zawierają obrazki. Ale to naprawdę straszna siara, jednego i drugiego nie sposób ot, tak sobie, przeczytać. Skoro jednak felieton musiałby już być albo o dodatku do „Faktu”, albo o html-u, wybrałbym z westchnieniem „Fakt”. Choć html ma swoje uroki, po odkryciu których wszystkim (piszącym i czytającym) byłoby chyba łatwiej. Na przykład zdania czy słowa pisane z ironią można by i należałoby rozpocząć od znacznika z dwoma dziubkami: <ironia>, a koniec działania ironii określić znacznikiem z dwoma dziubkami i ukośnikiem: </ironia>. Trzeba, jak sądzę, podkreślić, że każdy, najpaskudniejszy nawet znacznik ma dwa dziubki, a z tymi dziubkami nie chodzi w ogóle o to, że html jest jakoś specjalnie całuśny. I trzeba też zaznaczyć, że ukośnik po pierwszym dziubku zawsze oznacza koniec działania znacznika, co zarówno proste, jak wdzięczne w użyciu. Czytelnik przegląda tekst i wie, gdzie co ma swój początek i koniec, przy pewnej wprawie czytać wyrazów między znacznikami właściwie nie musi. A gdyby dziubki weszły w krew piszącym i czytającym, to można by się kusić o rozbudowanie znaczników. Powiedzmy, że autorowi chodzi o mocną ironię, ale jeszcze nie sarkazm. Stawia przed wyrażającymi co trzeba słowami rozbudowany nieco o atrybut „moc” znacznik <ironia> co wygląda tak: <ironia moc="90%">, a po wszystkim, co z taką mocą napisał, dopisuje: </ironia> i szafa gra. To lepsze niż stareńki i wielce wieloznaczny cudzysłów, którym w polszczyźnie należy opatrywać również tytuły czasopism. Co prawda, powszechnie wiadomo, że „Fakt” zwykle przynosi „fakty”, zaś dodatek dla intelektualistów tylko trochę polepsza mu statystykę faktyczności, ale dla mniej zorientowanych notacja <sarkazm>„Fakt”</sarkazm> mogłaby być przyjemnie jednoznaczna. Wszystko to oczywiście mrzonki-mrożonki. Kotlety bez kości, schabowe, choć w smaku jakby sojowe. Ci, którzy liznęli choć jeden dziubek w html-u, orientują się, że znaczników normalnie nie widać, choć widać skutki ich działania. Wiedzą też, że trochę się trzeba natrudzić, by taki potencjalnie działający znacznik w tekście jakoś graficznie przedstawić, a trud ów zwykle nie ma efektu perswazyjnego. Czyż nie? Zupełnie zatem jak w przypadku tradycyjnie, bezznacznikowo pisanego tekstu: ewentualne objaśnienia co do autorskich intencji (których nie widać, choć widać ich działanie) to akrobacje karkołomne, a przyjmuje się je ziewaniem lub złością. Zawsze przy tym, co znamienne, znajdzie się ktoś czytający, kto albo znacznie przesadzi z inwestycją w mający uspójnić czytany tekst klej, albo poświęciwszy pół nocki na rozmyślania, dojdzie do wniosku, że to kupy się nie trzyma. Bodajby własne teksty czytał! Trzymajmy się więc faktów. Dodatek do jednego z nich, pisanego w cudzysłowie, nosi nazwę „Europa” i przyniósł w wydaniu z 14 grudnia 2005 roku tekst Petera Sloterdijka Krytyka cynicznego rozumu, a także dotyczącą tego filozofa wypowiedź Jacka Zychowicza (Cynizm nasz powszedni). Nawiasem mówiąc, trzymający się faktów wydawca „Europy” kolportuje dodatek wraz z dziennikiem raz na tydzień, ale wyłącznie w kilku większych miastach Polski. Na szczęście jednak udostępnia pozostałym intelektualistom pełne wersje artykułów w Internecie. Koniec nawiasu. Peter Sloterdijk twierdzi, że cynizm jest „oświeconą świadomością fałszywą” i konkluduje: „W ostatecznym rachunku cynizm polega na niemoralnej redukcji zasadniczo odmiennych wielkości do najmniejszego wspólnego mianownika”. Zychowicz komentuje zaś: „cynik nie zmienia swego postępowania, choćbyśmy nieodparcie wytknęli mu, że – i dlaczego – niewłaściwie czyni. Jego złośliwy upór niespodziewanie okazuje się rafą, o którą rozbija się główny nurt myśli europejskiej. W nim bowiem zgodnie przyjmowano, że racjonalny dowód pociąga za sobą skutki praktyczne”. I dalej: „Lud zmądrzał w stopniu, którego nie byliby w stanie wymarzyć jego wielbiciele (...). Ten jego awans intelektualny odsłania jednak drugą stronę medalu. Zbiorowość obywateli nie wykorzystuje posiadanej wiedzy, by zmieniać swój świat na lepsze, lecz – odwrotnie – uczy się dzięki niej akceptować istniejące niedoskonałości.” Po tym wszystkim nie sposób nie zgodzić się (ja nie potrafię, ale też bym i nie śmiał być rafą, o którą nurt itd.) z przywoływaną przez Zychowicza za Adornem, Horkheimerem i Sloterdijkiem obserwacją, że dziś każdy przeciętny człowiek wierzący osiąga cyniczne wyrafinowanie, którym stulecia wcześniej szczycił się tylko kardynał. Nie sposób nie zgodzić się, ale zastrzegam – ja mówić tu będę tylko o wierze w literaturę oraz ewentualnie o papieżach krytyki. Gdy zatem przyjąć za prawdę tezę o cynizmie naszym powszednim w odniesieniu do literatury i stwierdzić oczywistość, że to wyrażona w pieniądzu wartość jest zwykle tym najniższym wspólnym mianownikiem, do którego redukuje się zasadniczo odmienne wielkości literackie, jasne staje się, dlaczego oskarżanie kogokolwiek o cynizm nie robi już na nikim wrażenia. Powszechność cynicznych praktyk i ich związek ze świadomością (oświeconą, ale kto dziś nie jest oświecony? ze świecą takiego szukać!) sprawia, że słysząc o cynizmie powszechnym albo prywatnym, wzruszamy ramionami – banał! Banał i łatwizna – gdy kto ci zarzuca, żeś cynik, rzucasz mu: „sameś cynik, oświecona świadomości, posiadłeś wiedzę, a nie zmieniasz świata na lepsze, tylko się przezywasz” i idziesz w swoją stronę. Bowiem, jak się zdaje, nie jest kwestią, skąd brać nieredukujących wielkości ludzi-mufki (Polski Hydraulik się kłania) czy ludzi naprawdę ideowych, tych bowiem, zgodnie z założeniem o powszechnym cyni, od czasów poskromienia analfabetyzmu po prostu być nie może. Kwestią jest, jakim cudem przy powszechnym naszym cyni cokolwiek jeszcze (w literaturze) się dzieje. Mam w tej sprawie pewne podejrzenia. Zgodnie z tezą o powszecyni, stan rzeczy w życiu literackim jest taki: kto bierze w nim udział, akceptuje istniejące niedoskonałości, to jest ogólną bylejakość życia literackiego, instytucji literackich i samej literatury oraz powszechny tumiwisizm autorów, redaktorów, krytyków, wydawców i im podobnych przedsię-, nasię- i podsiębiorców. Akceptuje, gdyż wie: po sprowadzeniu do najmniejszego wspólnego mianownika działanie w obrębie literatury jest do tego stopnia nieopłacalne, że osobnik indagowany, zwłaszcza taki, który ze względu na publikacje w dużych mediach wyprzeć się działań nie może, wręcz musi twierdzić, że czynił to w chwili słabości, po usilnym molestowaniu przez przyjaciół lub bliskich bądź za większe a potrzebne mu właśnie bardzo pieniądze i że już przestał lub w najbliższym czasie zamierza przestać. Tylko kretyn mógłby bowiem się zgodzić na takie warunki. To się w ogóle nie opłaca! Podobne deklaracje nie są zupełnie czcze – idzie za nimi absolutnie zgodne z fałszywą świadomością i jakże w efekcie wygodne zaniechanie. Skutkiem tego powstaje niezagospodarowana przestrzeń i za literaturę biorą się ludzie, którzy tak bardzo chcą się za nią wziąć, że aż nie powinni się za nią brać, z nadmiaru chęci bowiem także życie literackie bywa nieudane. Niestety, im także właściwie się to nie opłaca. W ten sposób ci, którzy wstydząc się, uprawiają jeszcze literaturę pokątnie, wstydzą się jeszcze bardziej, że nie tylko są postrzegani jako kretyni, ale i przebywają w towarzystwie kretynów, samych kretynów zaś, którzy chcą i mogą zajmować się literaturą trzeba importować z najdalszych peryferii kraju i coraz dziksze obiecywać im spełnienia. Nikt nie lubi być kretynem. Lud bowiem – od jakiegoś czasu znowu mówi się o obywatelach Polski per „lud”, nieprawdaż? – lud zatem, jak już wiemy, zmądrzał do tego stopnia, że każdy z nas jest intelektualistą, a kretyn, prawdziwy twórczy kretyn, stał się prawdziwą rzadkością. I tu paradoks, cud lub jak kto woli – przejście fazowe. Z braku kretynów, a nadmiaru intelektualistów, wykształciła się instytucja kretyna przechodniego (a nie chodzi tu o benjaminowskiego spacerowicza). Kretyni przechodni, wybrani lub wzięci – bywa – z łapanki, aby wytrwali w literaturze, są hołubieni i nagradzani. Zaskoczeni wyborem czy przyłapaniem tłumaczą się oczywiście jak każdy, że to się w ogóle nie opłaca i w związku z tym dosyć szybko porzucają inkryminowane zajęcie. Ale wtedy łapie się, wybiera bądź wyszukuje kolejnego kretyna i tym sposobem literatura nie zanika. Ba, dzięki organizowanym często naborom na kretynów, praktykom importowym oraz dostrzegalnym gołym okiem brakom w asortymencie kuszącym producentów jakże potencjalnymi zyskami, idea uprawiania literatury się popularyzuje! Nikt nie lubi i nie chce, ale w sumie nietrudno być kretynem. Co stwierdziwszy, pozwolę sobie pożegnać się z Państwem skromnym: </div>
(22 grudnia 2005) data ostatniej aktualizacji: |