Maciek Miller: PozytywniMaciek Miller: Pozytywni. Korporacja HA!art. Kraków 2005. Powieść banalna, jak banalne jest życie jej bohaterów: małe marzenia, spełnienia i porażki (te ostatnie w rzeczywistości duże), niestrudzona walka o utrzymanie się w rankingu, samotność i III Rzeczpospolita w tle, słowem, obrazek pokolenia, któremu nie udaje się żyć naprawdę, tym razem pokazany z perspektywy szpitalnego łóżka. Bohaterem, a zarazem narratorem powieści jest Zbyszek, trzydziestolatek zarażony wirusem HIV. Choć akcja Pozytywnych w dużej mierze toczy się w szpitalu, nie jest to opowieść o chorobie, ale o rzeczywistości, w której żyje główny bohater oraz rzesza jego bliższych i dalszych znajomych. Rzeczywistości uszytej ze standardów. W szpitalu i poza nim jest tak samo, banalnie, a skoro tak, to i marzenia „trafionych” nie mogą wykraczać poza przeciętną: żyć efektownie, uczestniczyć, zaszaleć, na przykład pojechać do Monte Carlo albo spotkać swoją Żabkę. W powieści Millera takie marzenia się spełniają lub, uwierzmy w moc banału, mają szansę się spełnić. I to jest smutne, nawet jeśli i autorowi decydującemu się na takie rozwiązanie – jak mi wynika z lektury – nie było za wesoło. Opis banalnej rzeczywistości przy pomocy banału w tym przypadku oddaje mu pole, a przecież bohaterowie powieści naprawdę czegoś potrzebują. Jeśliby zaś książka, co nie wydaje mi się prawdą, miała odzwierciedlać intencje autora („Chciałem pokazać, że człowiek z nieuleczalną chorobą może mieć marzenia, może się bawić. Że choroba nie jest wyrokiem. Szok trwa przez pierwszych kilka dni, a życie toczy się dalej”), zgoda na miałkość wyzierałaby z niej jeszcze bardziej. Nad Pozytywnymi unosi się widmo beznadziejnego, zaraźliwego smutku, takiego, który sobie żyje i robi swoje, kiedy dotknięci nim osobnicy robią co innego, smutku nie do wykorzenienia. Jego istotę, trzeba przyznać, pięknie oddaje tytuł. „Pozytywni” są cholernie nieszczęśliwi, ale żyją tak, jakby było inaczej. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Uśmiechnąć? No właśnie. O ile skłonna jestem, wbrew autorskiemu komentarzowi, brać banał za środek do celu, a i raz się szczerze zaśmiać (kiedy okazuje się, że świeżo upieczony ojciec chrzestny, trzydziestolatek Zbyszek, sprezentuje zarażonemu wirusem maluchowi bardzo, bardzo duży zapas pampersów), o tyle nie na każdy banał się godzę i nie wszystko mnie śmieszy. W warstwie komentarza na przykład książka jest często banalna ponad wszelką miarę. Przecież wszyscy (którzy chcą) wiedzą, że, dajmy na to: „[…] w naszym kochanym kraju w każdej dowolnej sprawie zabierają głos głównie ci, którzy nie mają o tym zielonego pojęcia […]”, więc po co to powtarzać? Ogólnie, jak to już ktoś napisał, książka do przeczytania w warszawskiej kolejce. data ostatniej aktualizacji: |