Miloš Doležal: Gmina. Przeł. J. Kędzierski. Wydawnictwo Czarne 2004.
O autorze wiadomo stąd i stamtąd, że jest poetą o religijnym zacięciu, więc wprowadzająca jego twórczość do obiegu języka polskiego książka ustawia go bodaj w fałszywym świetle. W Gminie nie ma bowiem wyraźnych śladów podobnych zainteresowań – to tom, na polskie ucho, Hrabalowski, poskładany z barwnych opowieści rozpisanych na wersy. Opowieści, które w Czechach zapewne wchłania się w gospodzie, natomiast u nas można je usłyszeć w wioskach i małych miasteczkach przy piwie po robocie lub na imieninach. Jak się zdaje, autora zafascynowała (a polskiego wydawcę może zachęciła do publikacji) względna, „środkowoeuropejska” egzotyka tych historii, snutych pewnie coraz rzadziej w tytułowej gminie, będącej oczywiście pępkiem świata, gdyż to, co ożywia ludzi przy piwie jest obecnie najczęściej dostarczane przez telewizję. W sumie książka jest interesująca jako nostalgiczne wspomnienie o kulturze masowej w czasach sprzed dominacji dużych mediów (radio, telewizja). Westchnienie do czasów, gdy wiadomości i wyobrażenia o szerokim świecie sączyły się do lokalnych społeczności powoli i zawsze były zapośredniczone losami konkretnych ludzi – krewnych, sąsiadów czy znajomych. Jeśli kto lubi takie klimaty, będzie zadowolony. Dodatkowo zaś, dzięki dobrze przygotowanym przypisom, za które należy się podziękowanie redaktorom, przypisom objaśniającym pojawiające się motywy i dopowiadającym biografie przewijających się przez wiersze postaci, można odebrać lekcję historii Czech, owszem, pouczającą. Niestety, chociaż anegdoty poszczególnych utworów zachęcają do lektury, bo chwytamy sens zdarzeń bez większego trudu, to jednak tłumaczenie pozostawia dużo do życzenia. Gdy przyjrzeć się dokładniej, niedoróbki, obecne niemal w każdym wierszu dają zajefajne efekty. Wymodzenie zgrzytającej po polsku frazy „tapczan śmierci” jest pomniejszym dokonaniem tłumacza, o wiele bardziej fascynujące są „pachwiny Kasztanki i Siwka”, do których idąc, tuli się bohater jednego z tekstów (gdyby się tulił do zadów, jeszcze bym to zrozumiał). Oraz powiedzmy, „Kamilowe ramiona w marynarce i bez głowy”, które „naprężyły się i usiadły”. Jakkolwiek brzmi to makrabycznie, aż prosi się o więcej szczegółów, bo to, co zapodał tłumacz, jedynie wyćwiczona na filmowych horrorach wyobraźnia jest w stanie zamknąć w obraz (koleżkę przejechał pociąg, magiczne słowo, którego brakło tłumaczowi to chyba „tors”). O wyrażeniu „nogi jak sztachety krzywe” tylko napomknę. Sztachety owóż, są nawet w Polsce zazwyczaj proste, a w Czechach, dam głowę, są proste zawsze. Jeśliby coś miało być krzywe i drewniane, a nie byłoby to tłumaczenie, to obstawiałbym klepki (beczki); mówi się czasem o niektórych okazach giczoł – „na beczce prostowane”. data ostatniej aktualizacji: 2006-02-22 00:26:33.906906 |