O, RADOŚCI…!?Weszliśmy do Europy, a było to z piątku na sobotę. Weszliśmy, choć ja nigdzie nie szedłem, leżałem przed telewizorem i oglądałem bzdurny film akcji (początkowo dobrzy dostają baty od złych, ale na koniec dobrzy zwyciężają i udają się na zasłużony, choć oczywiście nie wieczny, odpoczynek u boku dekoracyjnych kobiet). Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona też nigdzie nie szła, ale przynajmniej jechała: z Rzeszowa do Krakowa. A to już coś, bo przecież na Zachód! Dookoła trwała wielka feta: kolorowe kwiaty sztucznych ogni wykwitały na niebie, samochody trąbiły, prezydentom i premierom ze wzruszenia łamał się głos, dzwon Zygmunta dzwonił dostojnie, mimo iż początkowo miał nie dzwonić, bo zdaniem jego opiekunów nie było żadnej okazji do bicia, Smok Wawelski paradował w koszulce z europejskimi gwiazdkami. A ja wciąż leżałem na łóżku, jednocześnie wchodząc do Europy. A kiedy się podniosłem, zobaczyłem gwiazdki, bynajmniej jednak nie europejskie, to był tylko skok ciśnienia. Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona miała wrócić głęboką nocą, więc żeby nie zasnąć, zaparzyłem sobie kawę. Wcale nie byle jaką kawę, o nie! Mniejsza o to, że był to Jacobs Kronung (pozdrawiam producenta i przypominam o przesłaniu mi rocznego zapasu kawy w ramach opłaty za promocję marki w środowiskach literackich, z góry dziękuję). Była to pierwsza kawa, którą zaparzyłem jako pełnoprawny Europejczyk, obywatel Wielkiej Zjednoczonej Eurorodziny, który bez paszportu pojechać może do Helmuthowa albo nawet w dalsze okolice. Upiłem łyk… i nic. Upiłem drugi… i wciąż nic! Niby wszystko w porządku: głębia smaku przepastna niczym Rów Mariański, ale przecież oczekiwałem czegoś więcej. Kawa, którą zaparzyłem jako Europejczyk, w kraju już bez żadnych wątpliwości należącym do Europy, powinna smakować wyjątkowo. Kawa była dobra, ale smakowała tak jak zwykle. A ja – naiwny – spodziewałem się jakiejś epifanii europejskości na dnie kubka z kawą! Może to ze mną jest coś nie tak, zacząłem kombinować. Ani ze mnie euroentuzjasta, ani eurosceptyk. Jestem raczej euroletni. Może nie zasłużyłem na to, aby poczuć boską iskrę radości? Nie ma sensu obwiniać samego siebie, machnąłem ręką, o mało nie strącając kubka z kawą. Bo na dobrą sprawę, czym tu się radować? Zacząłem już nawet nie na letnio, tylko jak najbardziej na chłodno analizować, co takiego może się zmienić na poletku kulturalnym, którego fragmencik staram się uprawiać, wraz z wejściem do UE. Czy wraz z akcesją zapanuje moda na polskich twórców, a złoty deszcze unijnej mamony spłynie na nasze dychawiczne instytucje kulturalne? Kolorowe sny euroentuzjastów pozostaną snami. A nawet gdy jakaś większa kaska nadpłynie z okolic Brukseli, to i tak pewnie będzie z niej taki pożytek, jak do tej pory z dotacji na budowę polskich autostrad. Czy pozbawieni duchowej głębi, zwyrodniali, goniący za pieniędzmi ludzie Zachód zaraz po otwarciu granic rzucą się z siekierami, żeby wykarczować zdrowy korzeń naszej narodowo-katolickiej kultury, czego obawiają się eurosceptycy? Nasze metafizyki i inne pogrobowe wersje romantycznych mitów ani ziębią, ani grzeją Europejczyków (oni, tak mi się wydaje, też są letni, ergo ja też jestem Europejczykiem). Może nawet poprzyglądają się prapolskim metafizycznym gadżetom jak oscypkowi sprzedawanemu przez szczerbatą gaździnę, niewykluczone, że popróbują, ale szaleć za tym raczej nie będą. Czy ruszymy na Zachód z akcją misyjną, żeby pokazać wszystkim, co to takiego kultura wysoka oparta na najlepszych, bo naszych, polskich, wartościach, do czego przygotowują się euroentuzjaści ofensywni? Biało-czerwoni misjonarze pewnie nawet zostaną wysłuchani, ale potem ludziska z UE pokażą im, jak dojść do najbliższego Hyde Parku. Rozumiem, że nastrój chwili i symbolika kolejnego przełomu zamąciły niektórym w głowach, ale myślenie, że wejście do UE zmieni coś w sferze kultury to przecież naiwność. I pomieszanie porządków. Akcesja to fakt polityczno-ekonomiczny. Na dłuższą metę może oczywiście spowodować zmiany w infrastrukturze kulturalnej, nie sprawi jednak, że nagle prozaicy zaczną pisać lepsze książki, a artyści malować lepsze obrazy, że powstaną nowe idee, które zapłodnią wyobraźnię milionów ludzi. Wiem, wiem, są tacy, którzy mają pewność, że na świecie wszystko łączy się ze wszystkim, że skoki wartości akcji spółek naftowych na giełdzie w New Yorku mają związek z jakością wierszy pisanych przez poetów z okolic Mikołowa. A niech sobie myślą, mnie nic do tego. Ale dobrze by było, żeby podumali o tym, że o ile zglobalizowana kultura masowa jest faktycznie mocno powiązana z wielkim biznesem, o tyle kultura wysoka zamienia się powoli w hobbystyczną rozrywkę elit poszczególnych krajów, zabawę w wyizolowanych gettach. Nic się nie zmieni. To rzecz pewna, a w dodatku żadne odkrycie. Chociaż nie – jedno, tak sądzę, zmieni się na pewno. Niedożywieni polscy poeci na dorobku, którzy wyjeżdżają do Norwegii albo innej Szwecji, aby nielegalnie zarabiać kaskę przy zbiorach runa leśnego albo malowaniu mieszkań, będą mieli możliwość znalezienia legalnej, choć może niezbyt przyjemnej, roboty w krajach UE. A potem wrócą do Polski z zarobioną walutą i zaczną wydawać własnym nakładem setki, tysiące nowych tomików. Zadrżałem. Może jednak nie trzeba było pchać się do tej Unii. Z ponurych dumań wyrwał mnie dzwonek. Moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona stanęła u drzwi, bynajmniej nie symbolicznych drzwi do Europy, tylko naszego mieszkania. - Już jestem! – wykrzyknęła, stojąc na progu. - To świetnie. - Trudno to nazwać gorącym powitaniem – powiedziała z wyrzutem. Westchnąłem. Zacząłem gorączkowo – a jednak! – zastanawiać się, czy opowiedzieć mojej odwiecznej o moich wątpliwościach człeka euroletniego, bo ona była przecież zdeklarowaną euroentuzjastką. Widmo minikonfliktu pojawiło się w naszym nowym-starym europejskim domostwie.
(6 maja 2004) data ostatniej aktualizacji: 2005-12-22 05:12:00.951585 |