SCATOIstnieje takie przysłowie — nie martw się, jeżeli czujesz się dobrze, przejdzie ci... i Scato trzymał się wskazań tej starożytnej maksymy. Zdziwił go mały ruch na głównych arteriach. Był w Polvo, jak się domyślił. Nie robiło mu to różnicy. Była sobota wieczór, sam środek jego upragnionego łikendu i nikt mu nie mógł przeszkodzić w zbawieniu. Praca nie Wajrak — pomyślał — nie ucieknie. Potrzebował rozrywki. Zresztą dość miał już roboty wykonywanej za innych. Choćby zlecenia nie wiadomo, jak były płatne i dotyczyły nie wiadomo jakich problemów, choćby i miały zniknąć z przestrzeni całe cywilizacje, miał je głęboko w przewodach i nie zamierzał ich stamtąd wyciągać. Nie wytrzymywał tempa. Musiał trochę zwolnić, by w poniedziałek znów ruszyć ze zdwojoną energią. Ale dopiero w poniedziałek i według grafiku. Miał tyle spraw w i na głowie, że musiał się trochę zregenerować. Jako „wszechmogący” miał do tego niepisane prawo... Był tylko jeden sposób, żeby uwolnić się od drepczącego stada natrętów. Poza tym nie miał zamiaru ukrywać się, chować się w jakiejś dziurze, nie było to w jego stylu. Miał jeden trik, który trzymał w zanadrzu... Zbyt łatwo go było namierzyć i fakt ten był nadto irytujący. Kiedyś próbował numerów z blachą. Efekty były interesujące... Od tego wszystko się zaczęło. Tym razem jednak postanowił zamieszać bardziej i jak stał, rozmnożył się. Z jego ciała zaczęły wychodzić sylwetki, takie same, jak on, będące jego wierną kopią. Wizyta u Obcych nie poszła na marne. Potrafił teraz wytworzyć holograficzny obraz samego siebie i wysłać to odwzorowanie gdziekolwiek. Złudzenie było zupełne. Mirrory potrafiły stworzyć pozór doskonały i były w stanie, w sposób zupełnie autonomiczny, tworzyć własne wersje zdarzeń. — Gdzie idziesz — zawołał za jednym z... siebie? Za sobą? — zamyślił się. Duplikat wzruszył kończynami i odszedł. Następny okazał się bardziej rozmowny. — Niech idzie — powiedział. — Masz fajkę? Fajanę? Czy cóś? Scato wyciągnął pomiętoloną paczkę lajtów. — Myślałem, że rzuciłem palenie... — powiedział kolejny. — Nikt nie zna siebie samego. Do końca, znaczy się. Zawsze znajdzie się coś, o czym nie masz pojęcia. Rzucisz nałóg, na zewnątrz wydaje się, że jest wszystko w porządku, nie palisz, a tu się okazuje, że w środku wciąż palisz. Po co się oszukiwać? No nie? Zakurzysz? Zaciągnął się dymem. Stał w kilkuosobowej grupie, rozmawiając w kilku postaciach i cały czas ze sobą. Miło mu było stwierdzić, że wreszcie gawędzi się z przyjemnością. — Kiedyś musimy uciąć sobie jakąś partyjkę. Popić, pogadać — zaproponował. — P’odupczyć... Nie ma sprawy. — Teraz nie mam czasu, za bardzo... — Aha... — Pamiętasz, tę, taką, rudą? Z kios’q? — Reczynkę? Taką małą? — Wciąż mi chodzi po głowie. — No. — Może by tak wziąć flachę i śmignąć do niej, kiedyś? — Bara-bara? — Aha... — Niezłe miała te, no, jak się nazywają? Takie... te... — Nie pamiętam. — Ciekawe... ja też. — No... — przyznała jedna z wizji. Scato w zasadzie nic nie mówił, raczej przysłuchiwał się tej rozmowie. Palił fajanę i puszczał dym wprost z przetchlinek. Był nieszczelny. Smugi wydostawały się również spod pancerza, kopcił całym sobą. — No, to na zrazie... — powiedział jeden z nich. Skiepował. Roztarł peta trzecią stopą. — Ale ubaw? Nie? Sobota, mać jego! — Aha — przyznał. — Dobra, na mnie już czas... Ruszyli się. — No, to rura... — zaczęli się rozchodzić. — Pójdziemy do “Zlewu”? Na jednego? Pomyślał, że dalej sami już będą się dzielić. Pączkowanie nie miało końca, co chwilę któryś z nich w oddali rozdwajał się i rozchodził w dwie strony. W ten sposób hologram Scato trafić miał dokładnie w każde miejsce Polvo. A był tylko formą energii. Pod tą osłoną prawdziwy Scato zamierzał przemknąć się po cichu, pozostać niezauważonym. — Jak zabawa to zabawa — powiedział. Tylko nie chować mi się po dziurach. Pokazywać się, pokazywać, chłopaki... — pomyślał. Sam miał nieodpartą ochotę na to, by zaordynować sobie porządnego drinka. Wciąż czuł się nieswojo. Zauważył gaśnicę wiszącą na ścianie. Podszedł i zdjął ją. Strasznie paliło go w gardle, po tym rozpuszczalniku musiał wbić klina, przepłukać się, choćby czymkolwiek. Zerwał plombę i wpuścił sobie parę łyków do środka. Beknął z uznaniem. — Dobre... — stwierdził. Spacerujące opodal terańskie tancerki spojrzały na niego z pogardą. Puścił w ich stronę przyoczko i zmarszczył znacząco przyśladki. Przyśpieszyły spłoszone, odwracając spojrzenia. Nie miał teraz ochoty na q’rwy. Potrzebował dostać się do tego Kińczyka z Bejingu. Przestał go lubić. Kińczyk zresztą też. Nie mieli dla siebie szacunku. Kińczyk miał mu za złe to, czego sam nie mógł osiągnąć. W końcu było wiadomo, że uczeń kiedyś może przeróść mistrza. Hodowca homunkulusów, ekstraktor czystego absolutu posiadał jednak urządzenie, które w radykalny sposób pozwoliłoby mu spokojnie spędzić resztę wolnego czasu. “Touch and Go”, zwane potocznie wyżymaczką albo po prostu maszyną do wymóżdżania, było jednym z najniebezpieczniejszych narkotyków deprywacyjnych. Było tak zakazane, że nikt nie wiedział, czy mogło istnieć naprawdę. Ale Scato wiedział. Sam maczał w tym palce. Z tym że droga do starucha nie była łatwa. Sam był postacią nie mniej enigmatyczną niż jego maszyna. Postanowił jednak spróbować. Nie miał nic do stracenia. Poza tym miał już pewne doświadczenie w tym względzie...
*
Pomysł z holoscato był dobry, ale działał na krótką metę i Scato był tego świadom. Sztuczka była może i niezła, lecz miała krótkie, kaprawe ręce i koślawe nogi. Hologram to był zawsze hologram — kopia. W rzeczywistości, jeśli ktoś chciał odnaleźć Scato [to znaczy popsuć mu wieczór], nie powinien mieć z tym większego problemu. Mniej lub bardziej legalny peleng — a jeśli już chodziło o tych, którzy nieustannie go poszukiwali, to ten nielegalny najbardziej — zawsze mógł go określić, nie tylko jego istnienie, ale i położenie z dokładnością do miejsca po nonie w slagu. Miał tego świadomość, że ilość czasu potrzebna na odnalezienie maszyny do wymóżdżania, “Touch and Go” i starego Kińczyka ukrytego z pewnością gdzieś w jakiejś norze była mikroskopijna. W dodatku czuł, jak ta chwila kurczy się i wycieka z każdą zmarnowaną minetą uciekającego łikendu. Blacha Zapisu, wydawałoby się niezbędna, wisiała mu teraz, jak piąte koło u wozu. Nie bardzo chciał, czy nie potrafił się od niej uwolnić, kiedyś spróbował i długo żałował. Postanowił rozwiązać problem z pomocą starego i jego industrii i postanowił tego się trzymać. Problem, który się przed nim rysował, był czysto techniczny. Sam Kińczyk był równie enigmatyczny, jak jego maszyna, takie rzeczy jak lokalizacja blachy w ogóle nie wchodziły w rachubę. Poza tym musiałby znać jego numery... Stary był na to za cwany. Istniał jednak inny, prostszy sposób, by się z nim skontaktować, i on go znał. Na szczęście przyzwyczajenia zmieniają się rzadziej niż osoby. Była siódma z minetami, za trzy kwarty zaczynała się walka w cyrku Steroid Maximus. A więc musiał tam dotrzeć przed ósmą... a z Polvo do Blonde Redhat był kawał drogi. Maximus lubił, aby jego spektakle odbywały się na biegunach. Te były tylko dwa, musiał tylko sprawdzić, który z nich faworyzował tym razem tłuścioch z Korn’iccy. Tak, jak się tego spodziewał, walka miała się odbyć na południu. Cassinus Ali, klon, wypielęgnowany jak sterydowy morderca, spoglądał na niego z niewinnym uśmieszkiem. Plakaty reklamujące starcie rozlepiono dosłownie wszędzie. Zwykłe papierowe sztrajfy i elektroniczne holobordy zachęcały do wykupienia biletu w cenie wizyty w bordellu, w zamian zaś oferowały uczciwą walkę zakontraktowaną na całe piętnaście rund. Z drugiej strony napisu widniała ponura twarz Śmierdziela Kretończyka z Cingdada, tak wredna, że czuło się bijącą z niej dopiero co ukończoną edukację moralną, od biedy pozwalającą uznać go za istotę rozumną. Z oczu jednak emanowało spojrzenie zwierzęcia, które właściwie jeszcze nie rozumie, co się z nim stało. Papiery na pewno miał lewe i był tak inteligentny jak mcha, ale do walki nadawał się znakomicie. Poza tym finansowało go konsorcjum medyczne Cingdada. Ali miał więc godnego przeciwnika i walka zapowiadała się obiecująco. Stary Kińczyk nie mógłby sobie darować, gdyby przegapił takie spotkanie. Zresztą jako hodowca homunkulusów z pewnością maczał w tym swoje brudne, zwieńczone ćwierćslagowymi paznokciami palce. Nie pozostało nic innego, jak przedostać się na Blonde Redhat. Przez chwilę myślał o porcie 3 NASTY. Byłoby to najszybsze rozwiązanie, jednak z niewyjaśnionych przyczyn panel pozostawał nieczynny. Nacisnął parę razy przycisk enkodera, spróbował podważyć pokrywę, a nawet zdzielił pięścią blokadę. W końcu kopnął bezużyteczne urządzenie i zaklął. Pomimo wielu prób na wyawietlaczu wciąż migotały prorocze słowa: “Przykro mi, ale nie mogę teraz zrealizować twojej prośby”. — P’ierdol się! — warknął. Tymczasem obok zatrzymał się terański hipster z fajką w zębach. Przystopował skółter, podkręcając tylko obroty, jakby się bał, że tarbant zaraz mu zgaśnie. — Hej, ty. Nic nie wiesz? — zawołał. Scato odwrócił się i spojrzał na niego spode łba. — Że co? — powiedział przekrzykując warkot silnika. — Jakieś sq’rwyny dziś rozpieprzyły całą stację! — Zawołał tamten. — Nie da się nigdzie x’portować. J’ebanna rasa! Do jutra, stary, możesz zapomnieć! — A niech to... — zaklął Scato. — Ch’uj strzeli... — dokończył hipster. — Zaiste. — Mówią, że to robota tych glist... Z Astro. — Nienawidzę tych penis! — Też mnie wczoraj wq’... — hipster pyknął fajką, wypuszczając z nagła cały kłąb gęstniejącego dymu, który zgromadził w płucach. Zawarty w nim H 2 ASz zaświdrował w powietrzu. — Ściągniesz maszka? — Zaproponował. Scato przyjrzał mu się uważnie. Nie wyglądał na podrywacza. Nie wyglądało też na to, że chce go uwieść, gdzieś uwieźć... Poza tym znów nie mógł opanować myśli, biegały mu po głowie, tupiąc bez ładu i składu i obijając się o siebie kołatały bez sensu. Zgrzytał od środka. Znów go rozrywało. Słowociek zaczynał go powoli wykańczać. Pociągnął z lekka i oddał fajkę. — Muszę się stąd wyrwać... — powiedział. — Wyq’rwić po prostu. — Podrzucić cię gdzieś? — zaoferował cyclista. — A możesz? — zapytał, nie dowierzając. — Widać, że z ciebie równy gość. Dla mnie pipka, jeżeli tylko się nie boisz szybkości. Scato uśmiechnął się. — I co? Tym bączkiem? — wskazał skółter. — Nie wygląd czyni maszynę — odpowiedział enigmatycznie. — Racja. — pyknął jeszcze raz z użyczonej mu fajki. Nabrał zaufania do zawartej w dymie substancji. Odprężała go i roześmiał się, nie mogąc dłużej się powstrzymać. — Co to za... tego? — zapytał znów, przekazując cybuch. — Ziele z drzewa wiadomości dobrego i złego. Matka moich dzieci hoduje je dla mnie na oknie swojego apartamentu, który znajduje się na dwieście czterdziestym ósmym etażu piętrowca w centrum Melbe. Q’rewska dzielnica, muszę przyznać... — zamyślił się. — Byłeś kiedyś? Scato przypomniał sobie świat i odpowiedział. — Wszędzie byłem, pewno i w Melbe też. Na dole przy głównym zsypie jest niezłe kinko... “Dekaefik” się chyba nazywa? Cyborg? — Grają tam niezłe filmy — podchwycił hipster. — Stary Kogut jeszcze rządzi? — zapytał Scato. — Tylko pióra z dupia mu wyszły. — Właśnie.... — Każdy starzeje się. — Nieznane są koleje losu. — Ta... Teranin zgasił fajkę. Wygarnął wypaloną zawartość, stuknął w kierownik, aż czarna sadza wysypała się, brudząc chromy. Dmuchnął, a potem wyciągnął dłoń. — Izi jestem. Izi Zazu. To gdzie cię podrzucić? — Do Blonde Redhat. — Co? — zdziwił się hipster. — Muszę zdążyć na walkę — przypomniał sobie Scato. — Dalej sobie wymyślić nie mogłeś? — A co? Nie da się? Tym? — wskazał na warczącego tarbanta. — Słowo się rzekło. Wsiadaj, tylko za bardzo się nie przytulaj. Bo tego nie znoszę... Teranin zapiął wszystkie zamki i zasunął kurtkę. — Będzie zimno — powiedział. Podał mu kask i kazał założyć. — Dmucha — powiedział zanim ruszyli W ślimaku Polvo nie dało się osiągnąć jakiejś zawrotnej szybkości. W tym tempie — pomyślał Scato, obserwując mijane wystawy, ta jazda trwać mogła parę misięcy. Zanim przedostali się na wyrzutnię, już zaczął żałować decyzji. Sama jazda pod górę zajęła im dziesięć minet, a gdzie czaiła się cała reszta? Już liczył w pamięci pozostały, potrzebny na przebycie pozostałych kilkuset tysięcy slagów czas, gdy cykl przyspieszył i pomknął do przodu parę jednostek ponad popękanym od lejącego się z góry skwaru gruntem. Izi przełożył manetki, pochylił się lekko do przodu i popchnął jakąś dźwignię. Tarbant znowu przyspieszył, ale wcale nie poczuł powiewu wiatru. Teranin włączył osłonę atmosferyczną, poprawił przeciwsłoneczne okulary i kopnął pedał gazu. Cykl wyrwał do przodu, tnąc rozdygotane żarem powietrze na pół. Krajobraz zaczął uciekać z zawrotną prędkością. Niewinny z pozoru pojazd Zazu okazał się szybką bestią. W istocie był anagravity przerobionym na jednoślad, staroświecki wygląd tylko krył najnowszą technologię. Poza tym Izi naprawdę prowadził jak wariat. Upalony zielem nie miał czasu na myślenie o przepisach czy czujnej jak ratcat abrezjańskiej drogówce i wyborze bezpiecznej drogi. Kierował się wyłącznie instynktem, można powiedzieć, że pojazd kierował się sam, poprzez rozkład rachunku prawdopodobieństwa, którego wynik — dla tego pilota i lotu — równał się jeden. Scato zerknął przez ramię na tablicę rozdzielnika. Wskazówki stawały dęba. Zet-garek wskazywał pół ósemki, spidometr przechylił się i drgał jak opętany na końcu skali, waląc wskazówką o koniec podziałki, jakby ją chciał rozwalić. Izi faktycznie był maniakiem prędkości. Rajcowało go to bardziej niż sporadyczne sadzenie pośmierdorów na Terze i pocieranie samicy. No chyba, że byłoby to tarcie na cyklu i na wysokich obrotach; dziwczęta piszczały i same rozkładały się, gdzie i jak trzeba, od razu miały mokro w majtkach, oczywiście, o ile je tylko nosiły... Dosiadając naraz rączego pojazdu i płochego stworzenia, pierwszego przodem, drugiego zaś tyłem do kierunku jazdy, osiągał takie wyniki, że nie mógł się opędzić od propozycji, począwszy od biznesu i sportu, aż po gotowość bicia całkiem już prywatnych rekordów. Izi jednak nie szukał sławy, był hipsterem w całym tego słowa znaczeniu — był w drodze i tylko to się dla niego liczyło. Od czasu do czasu czuł potrzebę okiełznania przygniatającej go przestrzeni i odciśnięcia na niej swojego piętna. Odpalał wtedy tarbanta i wędrował przed siebie bez celu, snuł się po szlakach. Najważniejsze było docieranie do nowych miejsc i poznawanie nowych istot. Jego dusza wiecznego odkrywcy zawsze łaknęła przygody. Kiedy się zmęczył, wracał do żony, dzieci i domu i jakiś czas znów uprawiał inspekty, wymyślał najrozmaitsze hybrydy, krzyżówki roślin i zwierząt. Był przykładnym mężem. Do czasu... Fragment przygotowywanej do druku powieści Abrezja. data ostatniej aktualizacji: |