GEZANastępnego dnia Geza spotkał mnie skupioną nad krzakiem rabarbaru. Oglądałam liście, chociaż nie spodziewałam się po nich niczego specjalnego. Lubiłam liście rabarbaru, mogłam na nie patrzeć tylko z samej potrzeby kontemplacji albo też innego rodzaju namysłu. Liście, preteksty, liście kapelusze. — Liście kapelusze — powiedziałam na głos, żeby dać mu do zrozumienia, iż go zauważyłam. — Oryginalne — przyznał. — Opowiastki na niesnaski — dorzucił od siebie. — Jakie niesnaski? — Jakie opowiastki, nie chcesz wiedzieć? — Nie wiem co bardziej. — Opowiem — zaproponował — jeśli dalej nie będziesz wiedzieć, wyjaśnię. — Ciekawe — zgodziłam się — poproszę o jedną. — Przy rabarbarze? — Przy. — Więc proszę — Geza usiadł, ja także przysiadłam na kawałku trawy, której jeszcze nie tknęła kabalistyczna łopata. — Pewnej kobiecie zdarzyła się bardzo dziwna sytuacja… — Przekopali jej ogródek w poszukiwaniu wiekowych papierów? — przerwałam, jak mi się wydawało, bezlitośnie. Geza udał, że nie dosłyszy. — Któregoś dnia rozbolało ją całe ciało, lecz tak jakby nie bolało. Lekarz nie widział w tym nic dziwnego i polecił jej forsowne ćwiczenia dla rozkurczenia przykurczów, gdyby takie zauważyła. Ale ona nie miała przykurczów, w każdym razie dotychczas ich nie zauważyła. Ćwiczeń zaś szczerze nie lubiła, więc nadal kobieta poruszała się, jakby się nie poruszała, mówiła, jakby nie mówiła, żyła, jakby nie żyła. A jednak nikt się temu nie dziwił, tak jakby był to jej stan naturalny. A nie był. Ona nic nie czuła, czując dokładnie wszystko. Każda czynność wymagała od niej nadnaturalnego wysiłku, na który codziennie się zdobywała, prawdziwym, prywatnym cudem. Nie skarżyła się, choć stan coraz bardziej był ponad jej siły. Uśmiechała się nawet, jakby uśmiech nie kosztował nic, choć kosztował ją wszystko. Tyle tylko, że sobie nikła. Nie mogła procesu powstrzymać, sprzeciwić się sile, która sprawiała jej niebolesny ból. Coraz mniej kobiety w kobiecie błagało o ratunek, nie błagając, coraz mniej dotyczyło tych, którzy mogliby ją zauważyć. A bliscy byli za blisko, by odnotować powolny ubytek, a dalecy rzadko przejmowali się dalekimi. Kobieta nikła coraz bardziej. — Tak, tak — oznajmił jej lekarz, gdy po długiej nieobecności stawiła się w gabinecie — tęsknota. — Tak, tak — szepnęła kobieta z rezygnacją i ubyło jej nieco w okolicy szyi. — Proszę natychmiast odwrócić kota ogonem — zganił ją lekarz, a ona tylko kiwnęła głową i wyszła, pozostawiając po sobie troszkę mniej pustego miejsca niż zwykle.
*
Przyjrzałam się Gezie podejrzliwie. — Mówisz jak ja. — Wydaje ci się. — Nie, mówisz mi opowiastkę, którą tylko ja mogłabym wymyślić. Nie jest podobna do twoich opowiastek. — Cóż — wzruszył ramionami — stąd się biorą moje opowiastki, że opowiadam je za innych. — Jesteś niepokojąco dosłowny. Opowiadasz je tym, do których i tak należą? Geza tylko uśmiechnął się, a ładny miał uśmiech, taki elektryzujący. Zastanowiłam się, czy ze mnie żartuje, ale nie, nie żartował ze mnie, choć jego opowiastka wydała mi się karykaturalna. I to odwracanie kota ogonem, co by na to powiedział Kot Papuas? Geza zaniepokoił mnie i to bardzo. Odruchowo podciągnęłam nogi pod brodę i rozejrzałam się, czy nie ma w pobliżu Kota Papuasa.
*
— Po miesiącu Kobieta przyszła do lekarza odmieniona. — ciągnął Geza. — Była wesoła, aż iskrzyła, miała energiczny krok, najprawdziwszy uśmiech, lekkie słowa, jak nie ona. — Tak, tak — zdiagnozował lekarz — miłość, miłość, byle nie oślepnąć. — Miłość, miłość — poważnie przytaknęła, wzięła receptę i wyszła. A kiedy zamknęły się za nią drzwi, lekarz westchnął: — Tak, tak, nie można przestać, nawet na chwilę nie może przestać, bo znowu zacznie znikać. — I zasnął.
*
— Znudziła go historyjka? — zapytałam niewinnie. — Wiesz co? Też bym zasnęła, gdyby nie to, że czekam na ładną pointę. — Pointy pisze życie — oznajmił Geza z całą powagą. — Może nie zawsze ładne, ale słuszne. Z boskiego punktu widzenia. Ta historia jest prawdziwa — położył nacisk na słowo „jest”, a nie na „prawdziwa” ani na „ta”. Ja bym postawiła na „ta”. — Dlaczego opowiedziałeś ją akurat mnie, a nie na przykład Wiatraczkowi? — byłam ciekawa. — Wiatraczkowi także — powiedział — jestem przecież opowiadaczem historii. — Zatem opowiadałeś inaczej! — Oczywiście — przyznał — co nie znaczy, że to nie była ta sama historia. — I co ? — spytałam. — Wszyscy opowiadają tę samą historię, tylko każdy inaczej. Wszyscy, bez wyjątków. — Akurat! — No dobrze. Wiatraczek powiedziała: „tak, tak, nie można przestać, nawet na chwilę nie można przestać”. Może się wzruszyła, a może kpiła, jak sądzisz? — Ale mi wciskasz — obruszyłam się. — Popatrz, jakoś nie mogę poczuć ani tego, ani tego. — Cóż, jesteś Królową Rabarbaru, Rostomiło. — Nie kpij, Geza, i nie opowiadaj mi tu o bólu bez bólu, o kobietach bez kobietowania, dobrze? I zostaw w spokoju mój rabarbar!!! — Dobrze, już dobrze — roześmiał się głośno jak człowiek niezrównoważony. — Rostomiło — nagle spoważniał, chociaż jego oczy wciąż się śmiały — co by się nie działo, pamiętaj, by pilnować swoich granic, siebie, nikogo innego, tylko siebie. — Czy ty mnie straszysz? Jakich granic? — zapytałam. Wyglądał, jakby wcale nie żartował, ale co to za dziwne przesłanie i dlaczego niby przesłanie, co to jest? — Pilnuj granic między tym a tamtym. Nie bój się, przejdź, zrozum i wróć — Geza spojrzał mi prosto w oczy, od czego aż kręciło się w głowie. Nic nie zrozumiałam. Pozwoliłam, żeby bez dalszych wyjaśnień poszedł w stronę domu, ale zauważyłam, że się spieszy. Skąd ten nagły pośpiech, pomyślałam i zaraz o tym zapomniałam. A powinnam była więcej myśleć, może bym na coś wpadła? Po tej rozmowie miałam taki sen, o którym starałam się szybko zapomnieć. Bezskutecznie. Zresztą był kontynuacją ostatniego snu o podróży. Więc w mieście B. odnalazłam znajomych. Tych samych, którzy uciekli z kraju dużo wcześniej. Wyglądali na zadowolonych, mieli zajęcie i chętnie mi pomagali. Spotykaliśmy się od czasu do czasu na wspólnych, wielkich kolacjach. Trochę z tęsknoty, tylko trochę. Poza tym traktowaliśmy nowe życie jak radosne wyzwanie. Ale prawdziwe wyzwanie było dopiero przed nami. Jesienią zrobiło się naprawdę zimno i mokro i pozarażaliśmy się nawzajem katarem. Wkrótce, podczas jednej ze wspólnych (nietęskniących) kolacji, wydanej pod hasłem „kto nie kicha, ten kiep”, okazało się, że większość z nas ma małą gorączkę. Poza tym czuliśmy się całkiem dobrze, dopisywały nam humory i apetyt. Opowiedzieliśmy sobie wszystkie możliwe kawały o babie i lekarzu i wszystkie o umarlakach. Po tym już naprawdę zrobiło się super. Gospodarze posiadali apteczkę, a w niej pudełeczko witaminy A+E, jedno z nas, z zawodu lekarz, zapewniło, że nie zna nikogo, komu by zaszkodziła kapsułka witaminy. Jakiejkolwiek. Nie pamiętam, może dla żartu łyknęliśmy po kapsułce, poprzedzając łyknięcie krótką przemową na cześć życia w wiecznym zdrowiu. Potem nie było się z czego śmiać, choć paradoksalnie nie staliśmy się także nadmiernie smutni. Ale umarliśmy. Wszyscy. Bez kłopotu, bez bólu, bez namaszczenia! Prawie niezauważalnie. Zauważyliśmy za to, jak każdy z nas podzielił się na dwa. Po zamieszaniu, które trochę trwało, ruszający się my postanowiliśmy zaakceptować ten stan, skoro nie mogliśmy się złożyć w całość ponownie. Pomimo poważnych starań. Postanowiliśmy nieruszające się części, czyli ciała, złożyć do grobów. Zajęło nam to całą noc, po której czuliśmy się świeżo i nad wyraz rześko. Nie było w tym nic makabrycznego, naprawdę! Świecił księżyc, nuciliśmy znane psalmy, na dwa głosy albo i jeszcze ładniej, rozmawialiśmy o tym, co też taki stan oznacza i dlaczego akurat my. Lekarz badał pozostałe kapsułki witaminy, a my nabijaliśmy się z niego, że: proszę, lekarz, a umarł od witaminy! Śmiechu było po wręby! Tak oto świt zastał nas w dobrych nastrojach, choć bez pomysłu, co dalej. Istnienie, z perspektywy tego poranka, wydawało się czymś nieziemskim, doskonałym i pięknym. Ostatecznie wydawało nam się, że należy jakoś wrócić do żywych. Pożegnaliśmy się serdecznie i ruszyliśmy do dawnych zajęć. Niczego nie zauważono. Może byliśmy trochę niewyraźni, ale przy zachowaniu należytego skupienia mogliśmy normalnie funkcjonować. Dotykanie rzeczy i takie tam… wszystko było w porządku. A ponieważ na owej pamiętnej kolacji spotkaliśmy się w komplecie, nikt nikogo nie opuścił i nikomu niczego nie musiał tłumaczyć. Jakże szczególne, wyjątkowe było nasze bycie! Nie odczuwaliśmy żadnych trosk oprócz jednej: lekarz odkrył, że nie wolno nam dopuścić, by ciała zgniły, bo wtedy koniec. W tym celu zalecił buteleczkę lecytyny co dzień, którą posłusznie wypijaliśmy. Spotykaliśmy się tak jak zwykle, nazywaliśmy to „lecytyn-party”, fajnie brzmi, prawda? Było dobrze. A kilkoro z nas eksperymentowało dodatkowo z koktajlami witaminowymi, bez niespodzianek. Nikt żadnym koktajlem nie zrobił sobie krzywdy. Wkrótce jednak, zauważając coraz to nowe, fascynujące możliwości, postanowiliśmy zrezygnować z pozorów funkcjonowania jako Niepodzieleni. Kupiliśmy dom, z ogrodem, oczywiście. Przeprowadziliśmy się tam, by w spokoju obmyślać, w jaki sposób pomagać ludziom, wykorzystując fakt, że nie żyjemy, a jednak trochę żyjemy. Przyznaję, brzmi dość patetycznie, ale dokładnie to chcieliśmy teraz robić. Przez pamięć na nasze ludzkie kłopoty, cierpienia, których nam tak niespodziewanie zabrakło. Dom był duży i przytulny, najchętniej jednak spotykaliśmy się w kuchni. Jak żywi. Było nad czym debatować… choć nie trzeba było wcale jeść. Zachwycało nas na przykład to, że mogliśmy stawać się niewidzialni, że nie zależało nam na życiu, nie mieliśmy najmniejszej ochoty zachowywać się jak duchy czy jakoś podobnie. Nie było wśród nas żadnych odrażających postaci, nie mieliśmy złych instynktów, a wręcz przeciwnie! — same dobre. Nawet zwierzęta się do nas garnęły. Wkrótce przyplątało się siedem porzuconych kotów i pięć psów, większość żywych. A staruszki z sąsiedztwa wprost nas uwielbiały. Lubiły pogadać z nami przy kiosku z bułkami. Owszem, chadzaliśmy po bułki, bo przyjemnie jest jeść. Jedzenie wprawdzie nie było nam do niczego potrzebne, nie sprawiało nam jednak kłopotu i kto chciał sobie trochę potrawić — trawił. Pojawialiśmy się tam także po to, by nie tworzyć plotek, że jesteśmy dziwni, bo nie jemy bułek. Jedliśmy bułki. I tyle. Tymczasem nasi niestrudzeni badacze wciąż sprawdzali pośmiertne możliwości. Ostatnio na przykład skakali z dachu i badali, czy można wpaść do środka ziemi. Dobrze, że mamy wysoki płot i chaszcze w ogrodzie, bo by sąsiedzi dostali zawału. Było to zaraz po odkryciu, że przechodzenie przez ścianę to całkiem prosta sprawa — kwestia skupienia, a raczej rozskupienia. Z upadkiem mogło być podobnie, lecz nikt z nas jakoś nie odważył się na rozskupienie i zatrzymywaliśmy się na powierzchni ziemi. Świadomie, tak jak mogliśmy zatrzymywać się na ścianie, albo i nie. Wciąż w nas był ten charakterystyczny niepokój o własne istnienie, co uznaliśmy za uroczą pamięć życia. Byliśmy pewni, że z czasem nam minie. Lekarz obiecał sobie, że w nowym roku skoczy i przeniknie w głąb ziemi. Przecież nie można umrzeć dwa razy. A może można? Przecież wszystko można! Ale co najdziwniejsze, w tak dużej i różnorodnej grupie żyliśmy w zgodzie. I we wzajemnej miłości. Nawet były między nami pary, które odnalazły się po podzieleniu. Tak, nie było wielkich nieporozumień. O ile, jako żywi, czasem się kłóciliśmy okropnie i obrażali wzajemnie, to po śmierci wszystko dawało się załatwić. Nie żebyśmy byli anielscy, potakujący i słodcy, co to, to nie. Ale niezgoda nie prowadziła do awantur, nie hodowaliśmy w sobie żalów, pretensji itd. Życie jest przecież takie krótkie, a wieczność to wieczność! I co z tymi pretensjami mieliśmy robić z perspektywy nieskończoności? Właśnie! Wprawdzie kładliśmy się do snu z przyzwyczajenia i budziliśmy się o brzasku (bez problemów), ale niczego więcej staraliśmy się nie robić z przyzwyczajenia. Z innych przyczyn — tak. No, może jeszcze zatrzymywanie się przy gruncie podczas upadku… przyzwyczajenie, cóż, może słabość nawet.
data ostatniej aktualizacji: 2005-11-19 02:30:17.252659 |