PiSarz i POetaKopnął mnie niedawno zaszczyt pierwszej wielkości gwiazdowej. Zostałem mianowicie zaproszony do skompromitowania się na łonie instytucji kulturalnej miasta X. Okazji do żenady miało dostarczyć spotkanie autorskie we własnym wykonaniu piszącego te słowa. X jest miastem kochającym literaturę, inaczej niż... (niechaj czytelnik uzupełni to zdanie według swojego upodobania). Uczyniono w mej sprawie coś, co jednakowoż muszę uznać za akt nieadekwatnego miłosierdzia. Rozlepiono mianowicie po mieście stertę kolorowych plakatów ukazujących całokształt niefrasobliwej twarzy spotykającego się autora. Na dwóch marginesach, górnym i dolnym, znalazła się następująca informacja: właściciel wizerunku udostępnia swą urodę do wglądu (miejsce i pora – oznaczone). Ja tego nie rozumiem. Wszystko od razu musi być osławione, wszystko musi być celebrowane, wszystko musi być na kredowym papierze. A gdzież tu miejsce na prowizorkę i wino swojskiej roboty? Ja jestem wszak taką prowizorką, takim winem swojskiej roboty. Dla garstki miłośników twórczości pisanej – która różni się od wertowanych pod polskimi strzechami dzieł tym, że nie jest ona literaturą przedmiotu, lecz literaturą podmiotu – wystarczyłby zgoła internetowy okólnik. Ale wróćmy do głównego wątku. Rzeczone afisze miały przywabić czytającą publiczność pod właściwy adres. Przeznaczenie jednak chciało inaczej. Otóż akcja plakatowa, acz nie z naszej winy, utrafiła w samo epicentrum samorządowej kampanii wyborczej. Przestrzeń ogłoszeniowa stała się na wagę złota. Oblepiono mi podobiznę ze wszystkich stron: jeden z kandydatów do miejskiego żłobu zagospodarował górny margines (w wyniku czego przestał być wiadomy cel mego występu), drugi pretendent rozgościł się na marginesie dolnym (zaprzepaściwszy czasoprzestrzenne korelaty zdarzenia). Sam wizerunek ocalał, lecz całkowicie zmienił kontekst. Stałem się jednym z nich: ubiegających się o względy kolektywnej oblubienicy. Spotkanie autorskie nie przyniosło zamierzonych skutków. Zawaliła publiczność, zawalił się dach nad salą widowiskową, ogień strawił trzecią część Ziemi. Ale nie tę historię wzięliśmy na tapetę. Tę mamy na wygaszaczu. Tymczasem los plakatów potoczył się swoim torem. (Forma liczby mnogiej jest nadużyciem; w istocie poznałem dzieje zaledwie jednego z nich, lecz niechajże mnie wszyscy diabli zużyją na opał, jeśli opisany poniżej przypadek nie przedstawia sobą solennego materiału dla wysnucia pewnych wniosków natury ogólniejszej.) Otóż w centralnym punkcie X, akurat pod jedną z tablic ogłoszeń, czynniki zaprzyjaźnione z autorem niniejszego felietonu zlokalizowały zbiegowisko. Ponieważ były to te same czynniki, które dzień wcześniej dopełniły dzieła plakatowania – nic toteż dziwnego, że pobiegły sprawdzić, co się dzieje. Tym sposobem i ja stałem się właścicielem anegdoty, którą – tonując drastyczne momenty – przekazuję poniżej. Ludzkie zbiegowiska nie są może najatrakcyjniejszą z form skupienia substancji białkowej. Nie poleca ich żaden ze znanych mi przewodników turystycznych. A jednak trudno odmówić tym żywym agregatom jakiejś siły magnetycznej. Zobaczyłem zbiegowisko, zbliżyłem się, zostałem – tak na ogół tłumaczy się udział w zbiegowisku. Zbiegowisko rządzi się mocniejszym prawem niż cel, motyw, argument. Tym prawem jest zbieg okoliczności. Przyczyna interesującego nas zgrupowania wyszła na jaw bez większego trudu. Okazało się, że byli to przypadkowi przechodnie, którzy przystanęli zaintrygowani obecnością nowej gwiazdy na firmamencie lokalnej polityki. Trudniej się w tym wszystkim połapać, niż wyłapać wszystkie pchły na okręcie marynarki wojennej. Jak się to stało? Jak zostałem kandydatem? Od góry napierał na mój konterfekt właściciel sarmackiego podgardla, dolne partie wizerunku wziął w posiadanie jakiś mefistofeliczny wuefista z demobilu. A jednak wyłuskano mą powierzchowność, wydobyto na światło dzienne i wzięto w konwersacyjne obroty. Mimowolna mistyfikacja zaczęła żyć własnym, nader żwawym życiem. Nie było wątpliwości. Nowa twarz w polityce lokalnej. Tylko czyja twarz? Sprawiedliwego szeryfa? A może spadkowicza z Wysokich Gabinetów – nieudacznika i fajtłapy? Szczególny niepokój wzbudzał brak wyborczych programów. Czyżby ten pokątny postulant chciał obiecać, że niczego nie obiecuje? Już my się znamy na takich! Czcze obietnice, nic więcej! Nie było wątpliwości, że kandydat. Ale czego kandydat? Formacji jakiej i jakiego ruchu? Utajony gwiazdor prędziutko zyskał nową biografię. Ale bo to jedną! Zyskał ich tyle, ilu było widzów. „Czy głosować nań nie uchybi naszym lewicowym poglądom?” – zamyślił się gentleman z reklamówką, w której wnętrzu wykryto nieobecność zakąski. Leciwa reprezentantka płci różniącej się nieco od mojej – właściciela wizerunku – zdradziła się z nadzieją, że sportretowany jest członkiem owej partii, która wykazuje się bezwarunkowym zatroskaniem o losy naszej państwowości, a którą ostatnimi czasy tak bardzo przerzedziły niepojęte wyroki demoliberalnej opatrzności (niewątpliwie natchnęła tę damę niebiesko-biało-czerwona obwódka plakatu, a przekonał do końca odsłonięty w dolnej jednej trzeciej symbol graficzny instytucjonalnego sponsora zdarzenia kulturalnego – orzeł). Teza czcigodnej obywatelki została jednak rychło oprotestowana: cóż to, czy nie widać, że libertyn z PO? Ten wichrzyciel i wiatrochwał? Supozycjom, słowem, nie było końca. Trafiały się też afirmacje natury negatywnej: kogoś usatysfakcjonował brak zielonego listka, kogoś innego – nieobecność biało-czerwonego krawata. A cóż na to, spytacie, czynniki zaprzyjaźnione? Ależ czynnikom tylko w to graj! Rozłożyły się na czynniki pierwsze – ze śmiechu mianowicie rozłożyły – a wyśmiawszy do końca zapas dyskretnych chichotów, ksobnych parsknięć, rechotów, pozbierały jednakowoż do kupy, spionizowały swą strukturę, jako że okoliczności zmierzały nieuchronnie w stronę wybuchu otwartego konfliktu i dała znać o sobie czynnicza pasja wyjaśniania nieporozumień. Opinia publiczna została więc pouczona o sensie i celu plakatu: „Chodzi o spotkanie autorskie”, ogłoszono tonem oficjalnym. I dodano: „Z pisarzem. Poetą”. Myślicie może, że strony zainteresowane zaspokoiła ta informacja? Ależ gdzie tam! Ciekawość ludzka nie ma dna, bo w istocie rzeczy poznajemy sercem! „No dobra”, zwróciły się strony zainteresowane do czynników zaprzyjaźnionych. „Ale tak naprawdę, to z kim? PiSarzem? Czy POetą?” No właśnie? Tak naprawdę? Tak naprawdę, tak naprawdę, to sam tego nie wiem. Na tym można byłoby zakończyć opowieść; w końcu spotkało mnie, co spotkało, i tak, jak od władz samorządowych nie wymaga się deklaracji, czy są one zwolennikami poezji, czy prozy, tak od literata trudno oczekiwać, by jego twórczość spełniała kryteria politycznego standardu: tzn. była podporządkowana tej albo tamtej partii politycznej. Przynajmniej ze zdroworozsądkowego punktu widzenia. Jest tylko jeden problem. To, czego trudno oczekiwać, i to, co koliduje ze zdrowym rozsądkiem – oto najprostsza i jedyna definicja realnej rzeczywistości. Poza tym – gdyby takie historie przydarzały się tylko nam! Podobna przygoda, aczkolwiek w różniącym się nieco kontekście, przytrafiła się niedawno Adamowi Zagajewskiemu. Otóż gdzieś tak pod koniec września wróble z PAP-u zaćwierkały o niespodziewanym wzroście szans tego poety na Nobla. Sensacja wyskoczyła jakby z kapelusza, bowiem spłynęły notowania od bukmachera, przyjmującego zakłady na gonitwę tych niespiesznych starszaków – wytwórców opasłych powieści i melancholijnych wierszydeł. Bukmacher to autorytet nieco mechaniczny. Ktoś postawił większą gotówkę na naszego zawodnika i oto awansował on na drugie miejsce w stawce – po T. Tranströmerze. A wiecie, że nie ma zakładów na Nobla z fizy? Ani z bioli? Ani z żadnych innych naukowych dziedzin? Nie patrzmy jednak na noblowski hazard okiem fatalisty. Ktoś, kto postawił na Llosę funta, ten wygrał dwadzieścia. Kto zaś postawił funciaka na Tranströmera, ten przegrał tylko funciaka! A mówią, że Opatrzność robi nas w konia! Ale wróćmy na Ziemię. W tamtych przednoblowskich dniach krajowe media dostały istnej czkawki. Nic dziwnego – jak się nie ma papu oprócz PAP-u, to nie widać różnicy między wróblem i wołem, a słowo poci się zaprzężone do karety. Z ciekawości przespacerowałem się po „chodliwszych” portalach, uznając, i słusznie, że to, co mają do powiedzenia dziennikarze mediów kulturalnych, będzie monotonne i zadufane we własnej mądrości. Kto pozjadał wszystkie rozumy, ten własnego nie ma, bo jakżeby ten ostatni mógł umknąć z talerza? Chodziło mi raczej, mówiąc pokrótce, o sprawdzenie, jak wygląda zderzenie nowiny literackiej z masywną skałą popularnych publikatorów. Czy coś się odetka? Czy tym razem to już będzie na wielkie pewno, że jesteśmy światowym mocarstwem literackim? Czy tłumy wyruszą na podbój księgarni? Czy też może będzie jak zawsze – wstrętny robal sekciarskiej zawiści zeżre nasze najlepsze, latające lata? Mój typ, rzecz jasna, odpowiedź B. I oto, na co udało mi się trafić. Jakiś małorolny redaktorek z Radia Zet został oderwany od opiewania rzygów Paris Hilton i zmuszony do sporządzenia noty o poecie, wyrażającym się w materii nieco mniej strawionej. Ta widać okazała się stanowczo niestrawna (rzygi, w gruncie rzeczy, to jeszcze całkiem, całkiem), bo w tekście wklejonym na stronie internetowej rzeczonej stacji znaleźliśmy taką oto kwiecistość: „Zagajewski jest autorem kilkunastu tomików wierszy i esei, napisał też 3 książki”. Ale spróbuj oplewić zachwaszczony świat! Cóż by to zdanie mogło znaczyć?! Ano podążmy tropem procesów myślowych redaktora. Doceniamy jego trud – musiał się pofatygować do odległej biblioteki. Tam poprosił o ostatni tom Wikipedii i zapoznał się z dorobkiem cenionego poety. A że nie wiedział zgoła, co to takiego esej (trudne słowo), toteż odszedł od fleksyjnego uzusu. Zliczywszy zaś skrzętnie tomy i tomiki autora, spisał to wszystko na niedużej karteczce i już miał ogłosić, jak fascynująca to bibliografia, ale wtem naszły go wątpliwości. Jak może być Nobel za jakieś tam tomiki? Chyba nie może. Wyszperał więc, biedaczyna, trzy pozycje prozatorskie i dokończył zdania: 3 książki. Za książki – Nobel się jeszcze należy. Za tomiki – już nie. Nie daj nam, Panie Boże, więcej literackich Nobli. Ja się mogę o to pomodlić. Choćby na antenie radiowej. Powyższa interpretacja twórczości anonimowego dziennikarza wydaje się uzasadniona o tyle, że artykuł zawiera prócz suchej informacji pewien wątek edukacyjny. Czytelnik zostaje zawiadomiony o czterech polskich laureatach literackiego Nobla, o terminie wręczenia, wysokości czeku etc. Tyle edukujący. Cóż jednak edukowani? Notatka Radia Zet została wychwycona przez jednego z internetowych łowców newsów (Sfora.pl), ówże portal zamieścił pełny tekst na swoim serwerze. I tu oberwała się chmura życzliwych komentarzy. Przewrotna złośliwość ludzka nakazała redaktorom podlinkować do artykułu biografię naszego wieszcza z Wikipedii, a tam już dowody winy same włażą w ślepia: na jednej z fotografii Dostojny Nominał z Adamem Michnikiem, na drugiej – z Wisławą Szymborską. Czegóż więcej trzeba? Zaopiekowano się reputacją vicenoblisty jak należy. Podaję kilka wybranych głosów; resztę czytelnik może znaleźć sam (Sfora, Onet, Interia). Nie mam zamiaru popularyzować bełkotu. Oto więc komentarze czytelników: „Faworyt i kumpel Michnika. Nie ufam”; „tą «nagrodą» można sobie co najwyżej tyłek podetrzeć, koszerny komitet po prostu dzieli dla swoich ziomków ciężką kasę”; „znowu Michnik miesza w Noblu. Dla pana Cogito to Nobla nie było. Dla żyda jest”; „wygadują na Kaczorów i to wystarczy aby dostać Nobla, nikomu nic nie mówiącego”; „jest rzeczywiście kim i czym się POdniecać”. I tak Zagajewski został POetą POlitycznej POprawności. Pojawiły się oczywiście głosy osób biorących w obronę naszego etatowego kandydata do Nobla: w istocie przez pewien czas istniała szansa na wyklucie się inspirującej dyskusji o wartościach estetycznych. Ale przecież nie o to chodziło. Z biegiem czasu towarzystwu zaczyna doskwierać mówienie o jakiejś tam literaturze, jakichś tam Noblach, wreszcie o mieszaninie obydwu wymienionych substancji. Ktoś w końcu nie wytrzymuje i rzuca: „a palikot dostanie J-O-B-L-A”. Czujemy w tym głosie westchnienie ulgi. Debata wraca na właściwy poziom. Bogiem a prawdą cała ta pechowa wrzawa wokół kandydatury Zagajewskiego do Nobla warta jest równo tyle... na ile ją oceniamy. Podstawowy zarzut obruszonej społeczności popularnych portali dotyczy w rzeczywistości zbyt wysokiego – zdaniem jej reprezentantów – upozycjonowania literackiego newsa w hierarchicznej strukturze debaty publicznej. Skandal noblowskiej awantury polega na tym, że raz do roku tematyka literacka wyścibia nosa ze swej zatraconej niszy, wywlekając za sobą tłum archaicznych oszołomów: badaczy, krytyków, znawców. Nie wolno do tego dopuścić. Należy pokazać literaturze, gdzie jej miejsce. Tu przypowieść. Kłóciło się dwóch obywateli. Podszedł do nich trzeci i zwrócił uwagę, że na zaangażowaniu w spór obydwaj coś tracą: nie widzą np. pięknego zachodu słońca. Oczywiście, że urwano intruzowi łeb, bowiem zrobił coś, czego robić nie powinien – chciał zamknąć spór obywateli w ściśle określonych granicach, sugerując, że obroty ciał niebieskich nie podpadają pod prawo waśni. Podobny zarzut podniesiono przeciw Zagajewskiemu. Jego poezja i jego Nobel zakłócają uwagę opinii publicznej, deprecjonują dominujący antagonizm, podają w wątpliwość jego wszechobecność – choćby przez sam fakt ukazania horyzontu sporu. Poezja Zagajewskiego i Nobel Zagajewskiego muszą zatem być albo unieważnione, albo zaangażowane do walki po jednej ze stron konfliktu. Pal licho, czy dostanie, czy nie. I czy za tym razem, czy będzie musiał jeszcze poczekać. Wdarł się ze swoją literaturą na terytorium zastrzeżone dla innego dyskursu. Pogwałcił prawo buszu. Musi za to odpokutować. Poeta Adam Zagajewski został oskarżony o zbrodnię zmiany tematu. Nie daj nam, Panie Boże, więcej literackich Nobli. Ja się mogę o to pomodlić. Choćby na liście dyskusyjnej. Czy z dwóch przywołanych powyżej anegdot wynika jakaś prawda? No chyba taka, że wymknęła się nam spod stóp gleba niepewności, rzeczywistość stała się w sposób skrajny politycznie sformatowana i nie ma miejsca na żadną obojętność. Świadectwem choćby niniejszy tekst. data ostatniej aktualizacji: 2011-03-07 14:54:50.856677 |