Bóg to jest coś, co się was nie boi i da wam do wiwatu, że aż zgłupiejecie
Jarosław Haszek
Przyjaciel powiedział mi kiedyś: „Kofta, twój Bóg jest rzemieślnikiem, i to w dodatku niepełnosprawnym”. Wiedziałem, że to piękny, ironiczny bon mot, ale nie rozumiałem sensu tej ironii. Zaczytywałem się wówczas Ślepym zegarmistrzem Dawkinsa oraz innymi tego rodzaju książkami i miałem wrażenie, że wszystkie one również stanowią wyznanie wiary, wyznanie, pod którym i ja miałem ochotę się podpisać. Przypadkowość biologicznej ewolucji, przedludzkie korzenie altruizmu, posiadanie potomstwa jako jedyna sensowna forma życia pozagrobowego – to były wspaniałe argumenty pozwalające wreszcie odrzucić w diabły (tak jest, w diabły) zbędną metafizykę. Nie żadne kretyńskie paradoksy o dobrym i wszechmogącym Bogu, który pozwala na bezgraniczne zło, albo – co gorsza – stwarza kamień, którego nie może podnieść, lecz kawał porządnej, choć nieco przygnębiającej, wiedzy naukowej.
Okazało się jednak, że to nie takie proste. Z przypadkowości świata nie wynika nic ponad to, że jest on przypadkowy. Z regularności, które się z tych akcydentalnych sekwencji wyłaniają, można wyciągnąć jedynie korzyści praktyczne, bez żadnego pożytku dla duszy. Zostają tylko zimne, racjonalne zgliszcza. Z chwilowego entuzjasty stałem się permanentnym pesymistą.
Ateiści w ogóle początkowo są smutni. Stwierdzam to z całym przekonaniem, korzystając z własnego przykładu. Świadomość nieistnienia Dobrego Stwórcy i obiecanego Powrotu do Rajskiego Ogrodu sama w sobie ma charakter bolesny i trudny. Zwłaszcza, że nic na tym padole wspomnianego braku nie wynagradza, a jeśli nawet, to tylko na moment.
Istnieją jednak różne rodzaje bezbożnego smutku. Jak każdy dyskomfort psychiczny, smutek ateisty również wywołuje poznawczy dysonans. Można, rzecz jasna, ten smutek oswoić, wchłonąć go i przeniknąć nim do głębi, tak jak to uczynił stary pan Hrabal, ale to się zdarza niezmiernie rzadko – bo też nie każdy ma tyle siły i odwagi. W zamian mamy najczęściej do czynienia z egzystencjalnym bełkotem.
Zawsze, kiedy mowa o dysonansie poznawczym i rozpaczliwych próbach jego redukcji, przychodzi mi na myśl pewien przykład obmyślony na potrzeby studentów – otóż wyobraźmy sobie, że jakiś facet, spacerując po mieście, spostrzega nagle za szybą kawiarni swoją narzeczoną całującą się namiętnie z innym mężczyzną. Facet ma ułamki sekund na podjęcie decyzji, co robić. Może wedrzeć się do knajpy i nalać amanta narzeczonej po mordzie. Może nalać po mordzie samą narzeczoną. Może ewentualnie odwrócić się na pięcie, zadzwonić kluczem w kieszeni i pójść spakować swoje rzeczy do kartonowego pudełka. Wtedy jak piorun z jasnego nieba nadchodzi olśnienie: narzeczona była dziś umówiona na wizytę u dentysty! „Ten smagły brunet to dentysta” – rozumuje facet – „on po prostu czyści jej zęby…”. Nagle uspokojony, zapala papierosa, uśmiecha się pod wąsem (jeśli takowy posiada) i odchodzi w siną dal.
Istnieje zatem drugie wyjście z dysonansowej sytuacji. Jest nim oczywiście stworzenie sztucznego Boga (par exemple „niepełnosprawnego rzemieślnika”) i sztucznych rajów. Potem trzeba w to uwierzyć i sprawa załatwiona. Zestawów możliwych kultów zastępczych jest na kopy. A kiedy ateizm staje się optymistyczną wiarą, choćby nawet udrapowaną w apokaliptyczne zawoje, zaczynają się problemy. Ateistów i ateizmu powinno być na świecie jak najmniej. Kiedy za ateizm biorą się napaleni idioci i racjonaliści, kończy się to Holokaustem, Łagrami i rzezią w Kambodży. Im ludzie mają więcej czasu na zastanowienie, tym głupsze i straszniejsze rozwiązania wymyślają, normalna rzecz.
Jak więc się chronić? W świecie opuszczonym przez swojego Stwórcę można tylko wyzbyć się jakiejkolwiek wiary opartej na pewności. W prawo o ruchu drogowym wpisano niegłupią zasadę „ograniczonego zaufania”. Powrócić wypada do hrabalowskiego smutku, przypatrując się rzeczywistości podejrzliwie, choć z niesłabnącym zainteresowaniem. Nie pchać łap w stronę czajników z wrzątkiem, to już mamy za sobą. Smakować życie bez obżarstwa. Na pytanie o przewidywany koniec świata znajomy, S.W., odpowiedział: „Kiedy seks przestanie być wiochą (a więc może świat jest wieczny)”.
A co poza tym? Można trzymać się z dala od nauki z jej technicznym triumfalizmem, odrobinę brzydzić się pieniędzmi i krępować miłością. Używek próbować spokojnie i bez przesady – palę papierosy, owszem, ale nie darzę ich jakimś szczególnym uczuciem. Unikać należy wielkich korporacji, agencji reklamowych oraz wszelkich mass mediów, bo przyjdzie nam, przypadkiem lub nie, uwierzyć w groteskową degrengoladę i frustrację nieskazitelnych, młodocianych elit. „…Ten świat jest zaiste apokaliptyczny.” – pisze w „Polityce” Mariusz Czubaj o pewnej powieści współczesnej, „Rozbite są w nim wszelkie więzi rodzinne a lojalność stratowana i przesłonięta pędem do pieniędzy, prestiżu i sukcesu”. Diagnoza być może prawdziwa, tym gorzej dla stratowanych i przesłoniętych.
Niegłupio byłoby zachować podziw dla dzieci i zwierząt. Nie żeby od razu uprawiać intelektualny onanizm pierwotnym, nieskażonym ładem. Po prostu dzieci i zwierzęta są milsze i mądrzejsze od dorosłych. To wszystko. Na koniec trzeba pogodzić się z samotnością. Wyznawcą jest się we wspólnocie, ateistą i sceptykiem jest się zaś wyłącznie na własny rachunek, co bywa kosztowne. Oczywiście, powyższy wywód wygląda na całkowite reductio ad absurdum pewnego sposobu myślenia o świecie, ale czy ja twierdzę, że wierzę w to, co napisałem?
29 marca 2004