Wakacje w kryzysieWakacje od kryzysu? Łatwo powiedzieć... Ale jak tu przerwać codzienny spektakl obumierania światowej gospodarki?! Na rynku muzycznym robią ostatnio furorę rozmaite orkiestracje kojącego szelestu tasowanych banknotów. Raptem dociera do nas prawda, którą przemilczają nasze podręczniki do historii: syty człowiek na tej planecie jest zjawiskiem rzadkim. Kryzys okazuje się więc znakiem powrotu do normalności. Być może nie uda się już wrócić do błogiej naiwności socjalnej końca ubiegłego tysiąclecia. Być może każda próba reinstalacji mitologii ekonomicznego wzrostu skazana jest na nieuchronną porażkę. Skoro nie ma co liczyć na remisję mizerii, sprawmy sobie przynajmniej nadzieję na powrót nadziei. Coraz częściej zatapiam się we wspomnieniach o lepszych czasach. Zatapiam i tracę kontakt wzrokowy z podłożem. Gdyby nie kryzys, dawno wylądowałbym w szpitalu, za sprawą bezpańskiej skórki od banana. Widocznie jednak spożycie bananów musiało zaniknąć. Kto powiedział, że kryzys ma tylko złe strony? Na razie mamy jednak wakacje w kryzysie i czas ten jakoś trzeba spędzić. Ot, choćby nudząc się i przybliżając o godziny tej nudy termin zwrotu długów zaciągniętych u Stwórcy. Kryzys zwrócił turystom utraconą niewinność. Nie zagraża już towarzyską żenadą delektowanie się herbatką na szczycie Nanga Parbat, zapewne można też do woli wymieniać północnokoreańskie wony (jakże jednak zniechęcająca nazwa waluty!) po kursie czarnorynkowym. Moglibyśmy się na powrót oddawać urokom safari czy duchowym wdziękom cycatej Copacabany. Szkopuł w tym, że nie ma kasy. Gdyby chodziło o przyswojenie możliwie znośnej dawki promieniowania najbliższej gwiazdy, wystarczyłaby nasza borealna kraina. Ale problem jest bardziej złożony. Mówimy sobie: nic prostszego pod słońcem – oto najkrótsza definicja wakacji. Tymczasem wypoczynek też podlega recesji. Wypoczynek również bywa zmęczony. Lenistwo złotego wieku było bezwarunkowe. Leniuchowanie kiepskich czasów trzeba ciut spartolić. Najbardziej przygnębiające w wypoczynku jest to, że wypocząć właśnie trzeba. Nikt nie przepracował od deski do deski danego mu do rozporządzenia całokształtu żywota. Byłoby to niemożliwe i szalone. Ale gdy uświadamiamy sobie, że wypoczynek jest nakazem, wezwaniem idącym od naszej zwierzęcej natury, głosem wegetatywnego fatum, wiedza ta pozbawia nasze wypoczywanie odświeżającego sensu. Prawda: mieszkające we mnie zwierzę ulepszy swą kondycję. W trudzie podjętym dla powiększenia kapitałów świeżości przybędzie tylko bydlęcej natury – a to, ma się rozumieć, po kosztach człowieka. Umysł to organ (mózg) plus jego użytek. Mamy wybór. Wzniecić w sobie bestię albo zajechać się na amen w człowieczej postaci. Punkt drugi. Nie można starać się wypocząć. Niepodobna robić tego na siłę. Każdy zdobyty w pocie czoła przyczółek odprężenia pryśnie, kiedy tylko przypomnę sobie, jak wielką cenę zapłaciłem, aby wytchnąć. Jeśli człowiek już leży, to nie sposób mu się położyć jeszcze bardziej: leżenie nie zna stopni. Jest samo w sobie absolutem. Do każdego, kto się wyleguje, należy rekord świata w tej dziedzinie. Jak wypocząć w kryzysie? Porada numer jeden: nie podejmujemy nadmiernych starań. To sprawa, która załatwi się sama. Siłą rzeczy, w dobie kryzysu tropikalne atole tracą na popularności. Pojawiają się jednak nowe możliwości turystyczne. Na chybcika wyliczę niektóre z nich. Pewien pomysłowy touroperator włączył do oferty wczasy dla bezrobotnych (stanowczo zaniedbany rynek zbytu). Program nie przewiduje szczególnych wygód: jednogwiazdkowy hotel, okno z widokiem na brak widoku. Ale nie o to tu chodzi. O siódmej rano podnoszą wrzawę wszelkie budziki świata. Zaspany wczasowicz zarzuca w biegu śniadanko (kontynentalne) i oto skrzypiąca winda wywozi go na osiem godzin do biurowych apartamentów. Tam – zgodnie z obstalunkiem – oczekuje bilans kwartalny, schyłkowe stadium projektu względnie zamknięcie numeru. Na deser można zamówić mobbing albo molestującego szefa. Acz wymaga to uiszczenia odrębnej opłaty. Któryś z włoskich organizatorów turystyki zaproponował klientom wczasy medytacyjne. Oferta nosi wiele mówiącą nazwę: „Wczasy w korku”. Urlopowicz proszony jest o stawienie się, z własnym samochodem, na jednym z przedmieść Rzymu – powiedzmy, że na węźle autostradowym Laurentina. Tam zaczyna się eskapada. Pierwszy tydzień zajmuje dotarcie do Lido di Ostia, plaży nieopodal lotniska Fiumicino. Biuro przewiduje jedynie turnusy lipcowe – inne wszelako nie miałyby sensu, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że wakacje mają nam się wrazić w pamięć. Upał jest morderczy, z radia sączą się apokaliptyczne prognozy pogody, auta z klimatyzacją wykluczane są z rejsu. Karawana porusza się w prędkością jednego centymetra na godzinę. Po tygodniu na horyzoncie zaczyna się jawić perspektywa Morza Tyrreńskiego. Surowy regulamin wycieczki nakazuje wówczas zawrócić. Kolejny tydzień wymiętoszony turysta poświęca na powrót do umiłowanej stolicy Italii. Zwolennicy sportów ekstremalnych mogą zamienić skicross na Spitsbergenie na tygodniowy pobyt w rodzinie patologicznej. Z oferty amerykańskich biur podróży wybieramy wczasy w areszcie tymczasowym – ostatni krzyk torturowanej mody wakacyjnej. Otóż wymienione wynalazki w dziedzinie wypoczynku łączy, moim zdaniem, jedna wspólna cecha: nie są one niezbędne. Zabierając się za realizację wakacyjnej powinności w dobie kryzysu, winno się przede wszystkim mieć na względzie to, że kryzys sam w sobie jest okresem regeneracji. Kryzys w dziedzinie wypoczynku nie może więc nadejść, ponieważ kryzys w rzeczy samej oznacza rozbrat ze stanem koncentracji sił żywotnych. Cokolwiek uczynimy więc ze sobą, będzie poniekąd wypoczynkiem. Laptop na plaży nie ubliży już powadze naszej nonszalancji. Roztropni hotelarze zdobią swe sublitoralne kąpieliska, ustawiając w piasku sążniste zawalidrogi – biurka z dostępem do wszelkich możliwych sieci (nie wyłączając z tego grona rybackich). Jeśli ujrzycie poczciwinę w drelichu, taszczącego do swego grajdołka obrabiarkę rewolwerową, nie dajcie się zwieść pozorom. Nic nie umniejszy jego bezczynności. Nawet dwanaście prac Heraklesa w kryzysie wykonuje chwacki wolontariat. Taką koleją rzeczy nie może się wydawać ekstrawagancją, gdy weźmiemy ze sobą na wczasy ulubiony rozściełacz do asfaltu, prywatny kafar czy przydomową linię technologiczną do produkcji wałów napędowych czołgów ciężkich. Minęły bodaj czasy, gdy widok suwmiarki wpędzał w popłoch kąpielisko dla golasów w Lubiewie. Unit stomatologiczny na szczycie Gubałówki też nikogo nie zdziwi. Tylko grabarz nie zabiera roboty na wakacje. Choć może i tu jestem w błędzie. Ergo: kryzysowe wakacje nie wymagają zmiany naszych przyzwyczajeń motorycznych. Zaprawdę, nawet bez kosztownego biletu można jeszcze wyjść z siebie, zejść na psy bądź wylecieć z roboty. Wszystkie te czynności wykonujemy na gapę. W końcu – nie płacąc prowizji dla biur podróży, pośredników, agentów – możemy uprawiać mind-walking, to znaczy pójść po rozum do głowy. Ta wycieczka jest cudownie sycąca: po jej odbyciu donikąd nie trzeba już chodzić. Do tego ostatniego wniosku doszli ostatnio urlopowicze w ogarniętej kryzysem Europie. Otóż szykuje się rewolucja w wakacyjnych obyczajach. Wynaleziono całkiem nowy sposób spędzania kanikuły. Na rytuał wczasowy składają się dwie fazy: ceremonialna oraz dyskretna. Na dwa tygodnie przed podjęciem wakacyjnych działań wszczynamy tryb przygotowawczy. Zabieramy się za ostentacyjne pakowanie bagaży. Wkładamy w to przedsięwzięcie tyle hałaśliwości, ile tylko potrafimy z siebie wydobyć, tak by nasze starania nie umknęły niczyjej uwadze. Tydzień przed planowanym wyruszeniem w podróż zaczynamy się obnosić w korkowych hełmach i smukłych sztylpach konkwistadora. Napotkanych przypadkowo znajomych raczymy opowieścią o skutkach ubocznych szczepionek przeciw chorobom egzotycznym. Wyruszamy na ekspedycję w godzinach najwyższej oglądalności, wydając ekstremalne wrzaski i ćwicząc hymn Gujany Cayenne. Północ przeczekujemy w podmiejskim barze, potem wcielamy w życie sekretną część wyprawy. Szmuglujemy bagaż z powrotem do domu, gdzie czeka na nas dwutygodniowy zapas suchej karmy i taki sam zestaw krzyżówek panoramicznych; last, not least – domowe solarium. Teraz można się już zabrać za dzieło wypoczynku. Wakacyjny nastrój, wakacyjne fatałaszki, wakacyjna piosenka. Wakacyjna bomba na lotnisku, wakacyjny skorpion w bidecie. Te uciążliwości omijają nas hurtem. Niech inni produkują wdowy i sieroty na autostradach świata. My mamy wakacje ciche, łatwe i przyjemne. Cóż jednak, jeśli bóstwa environmentu skąpią nam łatwowiernego otoczenia? Problem wymaga głębszego rozważenia oraz podjęcia odpowiednich środków zaradczych. Gdyby chodziło tylko o dwutygodniowe horyzontalne stanby na łonie spoconej natury – sam obyczaj turystyczny nie spędzałby nikomu snu z powiek. Lecz wakacje to również problem lansu – i tu w grę zaczyna wchodzić animistyczne rękodzieło z czterech stron świata, rachunki za odczulanie po ukąszeniach tropikalnych owadów, nade wszystko zaś fotografie z wielbłądem w tle (obojętnie jaką Syberię poddajecie eksploracji). Przewodniki po naszej krainie szczęśliwych łowów zalecają na wszelki wypadek przygotować alibi. Na zdobycie sprawności fotomontera dwa tygodnie to aż nadto. data ostatniej aktualizacji: 2010-11-08 22:02:31.4282 |