Poeta posprzątanyPytanie o chętkę na sporządzenie utworu poetyckiego wydaje się w istocie pytaniem o kondycję psychospołeczną podmiotu, który formułuje ów nieskazitelnie irracjonalny kaprys. Z jakiego źródła wypływają liryczne preferencje? Zapewne z nieskalanego, ale to akurat nie ma nic do rzeczy. Nadmierne dążenie do czystości może zakłócić prawidłowy obieg energii społecznych, czego dowodzi choćby znamienny przykład florenckiej rewolty Girolama Savonaroli. Inna już rzecz, że ludzie o nieposzlakowanej opinii w naszym kraju zawsze sprawiali wrażenie życiowych niedołęgów. Zapewne przydałaby się im szczypta protestanckiej pewności siebie, lecz na razie, jeśli możemy coś w tej sprawie uczynić, to tylko westchnąć. Cóż, nawet w najlepszym towarzystwie zawsze się trafi jakiś sprawiedliwy. Jeden, jasne, że jeden, bo ze sprawiedliwymi nigdy nie należy przesadzać; jeden, więc i samotny, sam jeden wśród hien i szakali tego świata – i teraz ta jego samotność skutkuje wzmożoną twórczością literacką: tymczasem, jak wiemy z naszych dociekań, nie powinna. Poetów nie należy wcale nagradzać, drukować czy wreszcie (o zgrozo!) czytać. Poetów należy po prostu leczyć. Na takim stanowisku stoimy, siedzimy i leżymy. Tak się akurat składa, że nasi przodkowie za pomocą poetyckiego narzędzia – mowy wiązanej – wyrażali swe poglądy na sprawy publiczne. A nawet kosmologiczne. My sprawy publiczne powierzamy gazetom, kosmologię – milczeniu. Napomknąwszy więc tylko i przypomniawszy, że najważniejsze słowa we wszystkich kulturach liczących sobie powyżej trzystu lat napisano językiem poetyckim, nadmienię jeszcze na marginesie, że w swoich własnych sprawach lirycznych korzystam z aspiryny. Zgoła mnie to uszczęśliwia. Niektóre choroby są śmiertelne. Wszystkie, niestety – nieśmiertelne. Do jakiego grona jednostek chorobowych należałoby zaliczyć poezję? Wnikliwy namysł nad etiologią i patogenezą tego schorzenia wiedzie do sformułowania ostrożnej hipotezy o zaburzeniu w systemie wartości zainfekowanej jednostki. W hierarchii osobniczej dochodzi mianowicie do patologicznej dyfuzji: wtargnięcia pierwiastka amatorskiego na terytorium zastrzeżone dla tego, co profesjonalne. Osoby, które wykonują swój życiowy zawód z powołania, a za takie uważam – przynajmniej w najlepszym wypadku – księdza, chirurga, hydraulika, wiedzą o tym, że nałogów trzeba sobie szukać poza obszarem wykonywanej profesji. Jeśli przyłapiemy się na tym, że dokręcanie muterek – ośmiogodzinne i codzienne – mocujących lewe tylne koło auta jednej i tej samej marki zaczyna nam sprawiać dziką przyjemność, a dzień bez wkrętarki w łapsku wydaje nam się dniem zmarnowanym, należy czym prędzej udać się do psychiatry. Uporczywe pisanie wierszy to właśnie próba połączenia natchnienia, pasji, profesji oraz nałogu. Takie coś nie może się udać. Załóżmy jednak, że mamusine przestrogi trafiają w zatkane ucho. Czy współczesna medycyna daje poetom jakąś szansę? Ależ nie ma co do tego żadnych wątpliwości! Współczesna medycyna jest jedną wielką szansą! Otóż, jak słyszymy, pewnego poetę faktycznie udało się uleczyć. W jaki sposób? Ano po naszemu. Walcem drogowym. Najniewinniej w świecie przeczytałem sobie ostatnio recenzję Mariusza Kalandyka poświęconą Piosenkom o zależnościach i uzależnieniach Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego („Nowa Okolica Poetów” 2009, nr 32). Nie należy łączyć z tą lekturą szczególnych aspiracji metafizycznych. Ot, strawiłem wolną chwilę w środku komunikacji publicznej, strawiłem i nie żałowałem, bo środek nie był środkiem centralnym, lecz prowincjonalnym i zaściankowym, a jeśli można powiedzieć coś dobrego o urokach krajobrazowych Wyżyny Śląskiej, to chyba w pierwszym rzędzie to, że przyprawiłyby one o czytelnicze zachcianki stutonowy głaz. Jak przystało na omówienie książki rozreklamowanej i okrzykniętej, recenzent zastanawia się nie tylko nad tekstem, ale także nad jego recepcją. Z wywodu Kalandyka można byłoby odczytać sugestię, że w zgiełku podniesionym wokół tak obficie nagradzanej książki obdarzono co prawda twórczość Dycia terminologią mającą głębokie uzasadnienie interpretacyjne, niemniej w imię czystości przekazu poezja autora Nenii zatraciła coś ze swej polisemicznej ekspresji. Recenzent zwraca uwagę, że Dycki stał się poetą „krytycznie posprzątanym”. Dobre sobie! Poeta krytycznie posprzątany! A swoją drogą, tośmy się doigrali. Klepało się było pretendenta i desygnata po ramieniu, gestem nieomal paternalistycznym, a tu bęc! I koleżka wchodzi do Historii Literatury. Któż by pomyślał! Taki Dycio! Taki posprzątany, taki aseptyczny Dycio! Takie niewiniątko w lirycznym bagienku naszych czasów! Wiemy już, że poezja to choroba. Należy ją leczyć, nie nagradzać. Z czego uleczono poezję Dyckiego? Otóż Kalandyk zauważa rozsądnie, że za burtę okrętu prawowitego odczytania wypadły kolejno: ironia, krytycyzm i dystans. Pozbawiono, słowem, naszego drogiego Dycia poczucia humoru, które w traumatycznej pompie polaudacyjnych interpretacyj mogło zapewne wydawać się pierwiastkiem przypadkowym, drugorzędnym i zbędnym. Czy nagroda literacka jest dla wyróżnionego autora „czystym zyskiem”? Ależ nic podobnego! Oto bowiem dochodzimy do konkluzji, że jedno Dyckiemu dano, drugie zaś odebrano. Dokonano więc na autorze Piosenek o zażaleniach i użalaniach swego rodzaju wiwisekcji. Zapominając w pierwszym rzędzie, że nasz poeta przyrządził czytelnikowi piosenki, nie zaś pieśni. Cóż, czasem koniec pieśni bywa początkiem piosenki. Dycki to zatem autor z niewątpliwym wdziękiem lawirujący między sprzecznościami; błyskawice zgrozy i gromy śmiechu przenikają jego świat liryczny z tą samą częstotliwością. Widziałem ostatnio bohatera naszych dociekań. Nie wyglądał wcale na takiego, który by się zrównał w marszu z własną biografią. Nie zajmuję się tym, czy kapituły dwóch liczących się nagród literackich miały dobry dzień w momencie podejmowania werdyktu, czy też nie. Kłopot z taryfikatorem usług lirycznych polega na tym, że albo płacimy poetom za dużo, albo za mało. „Uśmiałem się”: taki mniej więcej przedstawia Kalandyk konspekt z lektury nagradzanego tomu. Za sztukę samą w sobie należy uznać konformistyczne krygowanie się autora recenzji, przyjmowanie kolejnych oportunistycznych zastrzeżeń: „Tom ostatni Eugeniusza T.-D. rozśmieszył mnie. Dokładniej: pobudził do śmiechu”. Zapewne musi w tym tkwić jakaś różnica. Ale my jej nie widzimy. Czy dystans, ironia i krytycyzm nie czynią tej liryki właśnie możliwą? Gdyby nie dywersyfikacja narzędzia poetyckiego, liryczna ścieżka Dyckiego przedstawiałaby sobą obraz nader monokulturowy. Mariusz Kalandyk zwraca uwagę na jeszcze jedno niebezpieczeństwo, które pojawia się za sprawą podniesienia niszowego z istoty swojej zjawiska poetyckiego, jakim w rzeczy samej jawi się Tkaczyszyn-Dycki, do rangi medialnego fenomenu. Rodzi się mianowicie swego rodzaju komentatorski instynkt stadny. Ze wszelkimi możliwymi konsekwencjami tego porodu, tzn. prozelityzmem, urawniłowką i zapotrzebowaniem na jednobrzmiący werdykt opinii publicznej. Mnie samemu, namiętnemu poszukiwaczowi drobnostek i śmiesznostek w dziełach śmiertelnej powagi, tekst Mariusza Kalandyka (aczkolwiek przyznaję lojalnie, że poświęcony swoistemu sprzężeniu zwrotnemu sierioznego anturażu oraz groteskowych przerywników w barokowych konceptach Dyckiego) sprawił szczególną frajdę. Po pierwsze: dowiedziałem się, że poety nie sposób posprzątać. Po drugie: zwrócono mi takiego Dycia, jakiego lubię. Czy wolno się śmiać z wierszy Dyckiego? Zapewne nie ma takiego zakazu. Ale my się na wszelki wypadek nie śmiejmy. Kto wie, czy to, w czym bierzemy udział, nie jest pogrzebem. Spécialité de la maison polonaise. data ostatniej aktualizacji: 2010-08-10 19:50:00.057874 |