Czy poeta może się żenić?Czym jest poezja? Przyznajemy się bez bicia. Troszkę wiemy, a troszkę nie wiemy. Wiemy mianowicie tym więcej, im mniej nas o to pytają. Zwracać się z tym problemem do literatury – nie ma najmniejszego sensu. Definicji poezji podano od nagłego groma. I jeszcze ciut by się znalazło, gdyby człowiek tu i tam pogmerał. Miał doprawdy rację ten, co zagrał va banque, ogłaszając, że wszystko jest poezją (choć nigdy nie wiadomo, czy taka implikacja działa w przeciwnym kierunku; jeść jednak najpierw trzeba, potem dopiero można; smak jest konsekwencją istnienia instancji wybiórczej; katastrofalna przemiana wszystkiego w poezję wymagałaby od hipotetycznego zjadacza dzieł sztuki literackiej nieprzebranych zapasów zwierzęcego głodu). Cokolwiek by rzec, na jedno nasze równanie jest dobre: wszelki trybunał winien mi uznać roszczenie o wypłatę wierszówki za leżakowanie. Wielu tym sposobem doszło do majątku; kto zresztą brał udział w szkoleniach unijnych (ot, choćby tych o przysłowiowym wypaleniu zawodowym), wie doskonale, że na naszym błogim kontynencie dobrostan majątkowy można osiągnąć pod warunkiem, że się zaprzestanie cokolwiek wytwarzać. Jak napisał kiedyś Witold Wirpsza: „słowo z trudem nawiązuje kontakt z rzeczą i raczej snuje się samo z siebie”. Symbol nagminnie rozmija się ze swą denotacją. Wszystko jest poezją. Cóż więc nią nie jest? To bardzo proste. Nie wszystko. Każda z osobna rzecz poezją nie jest; ale wszystkie razem – już tak. Wyobraźmy sobie minę wszystkich rzeczy, pojęć retorycznych, zjawisk psychicznych średnio zdrowej duszy; wyobraźmy sobie, słowem, nasze wszystko, jak budzi się pewnego ranka i spostrzega, że banda złodziejaszków wykradła je – wszystko – spod poduszki świata i położono na tym miejscu poezję. Wprowadźmy zatem do naszej definicji aspekt podmiotowy, który oznacza spiętrzenie cudzysłowów: „»Wszystko jest poezją« – tak mówi poeta”. Mowa zależna z istoty rzeczy zawęża horyzont poznania. Istotnie – jeśli o poezji, jak się rzekło, wiadomo za dużo, to o poecie nie wiemy prawie nic wcale. Takeśmy w piątym akapicie felietonu ocalili Wszechświat. I tu przypomniał mi się głos Fernanda Pessoi, który usiłował zdefiniować poezję poprzez definicję poety: „To, że jestem poetą, nie jest moją ambicją, ale sposobem bycia w samotności”. Poszukajmy zatem pożytecznych analogii: poezja to pojazd mechaniczny, który należy zostawić w garażu po spożyciu tłumu. Poezja jest omszałą flaszką, po którą nie sięgam, wiodąc łódź konwersacji wśród rozlicznych mielizn towarzyskiego życia. Żonaci, słowem, mają mniejsze szanse. Jeśli się rozejrzymy po poetyckim światku, stwierdzimy, że statystyczny autor wierszy zwleka z przywdzianiem obrączki tak długo, jak się da. Ułożyliśmy w tej sprawie piękną i mądrą sentencję: ślub równa się życie minus literatura. Naiwni, którzy żenią się z własnymi żonami. Tyle jest żon cudzych! Byłby to zresztą niezły sposób na poczynienie aluzji literackiej: nie masz ci żony nad cudzą żonę. Co też należy rozumieć z całą powagą: oto ludzki genotyp realizuje imperatyw wymienności. Mąż to już rodzina. Czyniąc od lat badania terenowe, odnotowaliśmy stan rzeczy następujący: nasi koledzy rygorystycznie przestrzegają ślubów czystości łona; unikają żeniaczki, jak mogą. Jak nie mogą – to nie unikają. Zostawiam czytelnika z takim enigmatem. W imię i nazwisko naukowej ścisłości winniśmy w tym miejscu pewne zastrzeżenie. Otóż ci z poetów, którzy jednak wstępują w małżeńskie szranki, tak się rozsmakowują w owym stanie, takie znajdują upodobanie w rodzinnych cymeliach, że wstępowaliby w związki trzy- i czterokrotnie i jeszcze im nie dosyć, jeszcze by się żenili. Aż do kompletnego wysuszenia krajowych zasobów panien, wdów i mężatek. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zbraknie materiału. Na wszelki wypadek – trzymam się z daleka. Nie zawsze to jednak się udaje. Otóż jakiś czas temu zmienne koleje losu skierowały wątłą tratwę mej egzystencji do pewnego Pałacu Ślubów, w którym to przybytku przedsiębrał czynności ślubne jeden z przedstawicieli gatunku poetów. Nie sprawić zawodu rytualnej tradycji: takie określenie przychodzi mi na myśl, gdy teraz – ex post – próbuję podsumować jego dumną postawę. Dwukrotnie zwiałem sprzed drzwi owej fabryki złudzeń, wybrawszy się tam w swoich własnych sprawach. Są lepsi ode mnie. Poeta, jak to powiada poeta, odparł wroga. W międzyczasie piszący te słowa spłonił liczko, jako że nasze obawy okazały się płonne. Cóż bowiem widzimy: oto dzielny Pan Młody wcale nie planuje rozstania z Literaturą! Ułożyliśmy w tej sprawie piękną i mądrą sentencję: pożycie, wbrew nazwie, nie jest życiem po życiu. Ledwieśmy mianowicie zdążyli utworzyć anemiczny szpaler, grupą pokątnych wieszczów czcząc przemarsz Pary Młodej, a tu w drzwiach Pałacu rozlega się triumfalny okrzyk nowożeńca: „A przeczytajcie tekst Ziemkiewicza w dzisiejszej »Rzeczpospolitej«”! Zawsze podejrzewałem tego publicystę o lekką hochsztaplerkę. Do lektury miałem zatem dwa powody. Nie mam zamiaru sprowadzać tego tekstu do poziomu womitorium. Nie pozwala mi na to ani biblio-, ani faktografia. Chciałbym zwrócić uwagę na drobne nieścisłości, które stawiają intencje autora w nieco podejrzanym świetle. A że felietonowi Ziemkiewicza przyświeca duch młodzieńczych ideałów, odwołam się do własnych: dobry czytelnik winien czynić tekst lepszym (Borges). „Ślubny” felieton ukazał się w numerze gazety z 10 stycznia 2010. Tytuł (z gatunku przesłaniających istotę wywodu): Homokariera Marka Hłaski. Młodzieńcze ideały – i ogólna niewinność – będą dla autora pretekstem, by wejść w mroczną problematykę mafii homoseksualnych, które miały (mają?) sprawować nadzór nad przeróżnymi aspektami życia kulturalnego w Peerelu (RP?). W szczególności zaś dały (dają?) o sobie znać na terytorium literatury. Mamy więc do czynienia z lekcją zjawiska, które można by nazwać homokracją. Nazwiska padają, wstyd przyznać: gęstym trupem. A jednak to prawda, że gdy ktoś zaczyna snuć ponurą opowieść, w domu robi się jak gdyby ciemniej. Problem z tekstem Ziemkiewicza jest ten, że gdyby przyciąć ze dwa wybujałe pędy, stępić nieco zęby jadowe grubszych epitetów, wreszcie przeflancować felieton do innej gazety – otrzymalibyśmy hymn pochwalny na cześć PRL – państwa sprzyjającego mniejszościom seksualnym (w międzyczasie moglibyśmy dojść np. do wniosku, że talent literacki nie przywdziewa heteroseksualnej cielesności, podobnie jak zdolności menedżerskie w sektorze medialnym). Byłaby to naiwna wizja owej fermy pokwitających nutrii. Sielankową orkiestrą miłujących inaczej dyryguje bowiem wujek-esbek, szczęśliwy, bo nad gejowskim piekiełkiem łatwiej mu sprawować kontrolę. Do takiego to rodzaju niesmacznej kariery aspirował (skądinąd raczej uczynkiem niż myślą) Marek Hłasko. Ten ostatni problem miał dla mnie zawsze ścisły związek z kwestią smaku. Nie istniał za komuny – choć może się mylę – nakaz „publikuj albo zgiń”. Kto sądził inaczej, to już jego problem. Nie będę przeto pisał o posiadaniu gustu, który to organ – chcemy tego, czy nie – wystawia nas na ryzyko zdegustowania. Pozwolę sobie oddać mój animusz dziełu degustacji. Hłasko kiedyś był – skarży się felietonista – dziś Hłaski już nie ma. Zostaje jednak w gardle to i owo z onegdajszych miazmatów. „Nic nie budzi w człowieku takiej złości i pogardy, jak idole młodości, którzy zawiedli” – pisze Rafał A. Mimochodem rozgoryczony publicysta wtajemnicza czytelnika w meandry własnego principium individuationis. W czasach licealnych pisarstwo Marka Hłaski wydawało się autorowi tekstu objawieniem. Felieton Ziemkiewicza opisuje zatem, jak doszło do dewastacji autorytetu. Złość i pogarda; mamy więc kolejną postać, która obok autora Pierwszych chmur w kroku nie przechodzi ani mimo, ani obojętnie. To prawda, że nasi rodzimi autorzy w tzw. pewnym wieku nie posiadają nieskazitelnej biografii Thomasa Pynchona. Ale czy PRL był słupem ogłoszeń, obok którego człowiek mógł przejść obojętnie? Rozumiem teraz, dlaczego statystyczny Polak z pogardą zerka w stronę literatury. Czystość serca możliwa jest do osiągnięcia tylko w handlu organami do przeszczepu. O ile są to, ma się rozumieć, własne organy. Pozwolę sobie wrócić do Hłaski, autora, który pomimo nazewniczej koincydencji na pstrym koniu nie jeździ. A może jeździ? Z jednej strony, pod względem erudycyjnym czy intelektualnym, proza to żadna i rzadka. Ale na pewno trzeba ujrzeć pisaninę Hłaski na tle buchających pieców martenowskich. I czarno-białych kronik filmowych z lat 60. Hłasko naprawdę mógł być objawieniem. Dopóki nie wyobrazimy sobie gwiazd na lodzie, ciepiących żelazny maras w rozwarte pyszczydło martena, dopóty objawienie Hłaski pozostanie doświadczeniem pokoleniowym. Podobny efekt mógłby dać np. widok Rafała Wojaczka w kolejce po kiełbasę. Nic toteż dziwnego, że żałość ogarnia. Bo nie sposób powtórzyć doświadczenia lekturowego sprzed lat. Nie wejdziesz dwa razy do tej samej książki. Powiastki Hłaski mają zbyt mało progesteronu, by zasłużyć sobie na miano sztuki (acz to odkrycie najnowszych czasów, że hormon ten odpowiada za inteligencję). Z tym subiektywnym zastrzeżeniem Hłasko zostaje do czytania – jako domena gestów rytualnych. Ot, taka, ma rację Rafał A., licealna lektura (choć rzecz jasna nurtuje niemożność wysnucia bibliografii…). Ale żeby od razu złość i pogarda…?! To tak, jakby człowiek żywił pretensje do samego siebie. Wstyd pozostać przy preferencjach wieku przedpoborowego, niemniej gdyby się człowiek uparł, można by o nich powiedzieć coś dobrego: są to w końcu jakieś preferencje. Nic w końcu przyjemniejszego, niż rozminąć się z młodzieńczymi lekturami. Chyba tylko jedno – nie mieć ich wcale. A że Monika Olejnik postanawia (w styczniu!) uwieńczyć Ziemkiewicza tytułem „hieny roku”? To ja się reflektuję. Ja Rafała A. lubię. Żeńmy się – przejdą nam sardoniczne nastroje ducha. data ostatniej aktualizacji: 2010-06-09 21:36:25.958667 |