Św. Robin Hood, patron lewicyZ tupetem wygłodzonego ichneumona zabrałem się ostatnio za redagowanie zbioru opowiadań. Pora najwyższa: najstarsze teksty z kompozycji liczą sobie powyżej dziesięciu lat… Nie chcę bynajmniej forsować tezy, jakobym miał monopol na ten język, ale po ostatniej korekcie dręczy mnie stosunkowo intensywne przeświadczenie (graniczące ze zwątpieniem), że teksty zostały napisane po polsku. W jednej z owych historyjek opisałem spotkanie Robin Hooda z wielebnym biskupem Doncaster. Co z tego spotkania wynikło, nie jest przedmiotem niniejszego felietonu. Dodam, że opowieść to apokryficzna: pisząc ową fabułę przypasowywałem do kolejnych rekwizytów figury przedmiotów znanych mi z bezpośredniego sąsiedztwa. Zastajemy biskupa na wykonywaniu czynności prozaicznej: bohater goli swoją twarz. Twarz będzie istotna w tej historii. Nie jest w każdym razie pustym ozdobnikiem. Czymś pozbawionym znaczenia. Ma ona być przedmiotem ryzykownego eksperymentu. Twarz obejmie posadę trawnika i kamienia. Ale nie uprzedzajmy faktów. Zainteresowanych szczegółami – odsyłam do oryginalnego tekstu. Gdy spróbowałem wyobrazić sobie profil świątobliwego męża, a potem dodałem mu en face, doszedłem do wniosku, że owo wzniosłe oblicze winno przypominać twarz Ryszarda Kalisza. Portret duchownego arystokraty musiał przywoływać na myśl sytość, niemniej ugruntowaną przez pewną przesadę. Wrażenia z pozoru pierwsze – w sztuce dają najsolidniejsze oparcie. Byle tylko zorkiestrować je zgodnie z gramatyczną tradycją i w sposób możliwie nienudny. Intuicja wskazywała, by przyrównać fizjonomię biskupa do twarzy Ryszarda Kalisza, która to – czy chcemy tego, czy nie chcemy – pozostanie papajokształtną karykaturą jabłkowatego oblicza Wojciecha Manna. Wyśniony biskup z mojej historii ma jednak po prostu krągłą twarz. Dlaczego tak się stało? Prężność krajowej władzy sądowniczej nie była tu ostatecznym argumentem. Dlaczego postanowiłem wykreślić z finalnej wersji tekstu porównanie bohatera fabularnego do osoby żyjącej? Zadecydowały o tym dwa względy. Po pierwsze. W historii mojej spotkałyby się dwie persony w rozmaitym stopniu obdarzone realnością. Biskup Doncaster to osoba wymyślona przeze mnie: wykluczmy go więc z obszaru naszych dociekań. Czym byłoby spotkanie Robin Hooda i Ryszarda Kalisza? Pierwsza z tych postaci stała się archetypem kultury: wyrokiem kilku pokoleń czytelników/słuchaczy/widzów. Druga należy do migotliwego, pełnego wrzawy firmamentu współczesnej polityki. Nie było moim zamysłem napisać utworu satyrycznego. Miałem raczej zamiar sporządzić rodzaj powiastki, przypowieści. Jednej z tych, które znawcy przedmiotu – nie wiem, czy najsłuszniej – nazywają filozoficznymi. Konfrontacja tych dwóch postaci miałaby uzasadnienie w obrębie kreatywności o zamiarach satyrycznych. Takie spotkanie byłoby już samo w sobie gagiem: porównajcie mnie do kogoś, kto będzie żył za 500 lat! Podobnie jak Spartakus uchodzi za pioniera rewolty, Robin Hood może być uznany za wynalazcę idei lewicowej. Już samo to, że bogaty arystokrata Kościoła otrzymuje w mojej opowieści twarz posła lewicy, stworzyłoby sytuację iście kabaretową. Biskup z twarzą socjaldemokraty stanowiłby lustrzane odbicie Robin Hooda, jego konserwatywne alter ego. Bohaterowie satyry nie cieszą się długim żywotem. Ich efemeryczne napuszenie odsyła te postaci w cudzysłów rychłego zapomnienia. Satyra ma przypominać o ich znikomej przydatności do spożycia. Aliści sama cierpi na spełnianiu doraźnych potrzeb: kawał polityczny nie dezaktualizuje się ze względów formalnych, lecz materialnych. Być może minie kwadrans i kwartał – i nikt nie będzie wiedział, kto zacz ten Kalisz. Gdybym okazał się autorem mającym stanąć jedną nogą w wieczności, przyszły redaktor będzie musiał opatrzyć tekst biograficznym komentarzem, by nie pozostawić współczesnego sobie czytelnika w przekonaniu, że archaiczny prozaik wywiódł tekst w stu procentach z materii onirycznej. Jedno porównanie może całkowicie zmienić interpretację utworu. Satyryk musi się pogodzić z tym, że jego dzieło będzie eksplodowało sensem natychmiast, ale eksplozja będzie krótkotrwała. Karykaturzyści polityczni wybierają najbardziej kruchy ze wszystkich materiałów: fakt polityczny. Jeśli zostają w depozycie zbiorowej pamięci, to raczej jako twórcy rysowniczego stylu niż autorzy konkretnych prac; ów los spotkał choćby Kukryniksów – Ojców Założycieli surrealizmu rakietowego, znanego z łamów sowieckiego „Krokodyla”. A co z opowieścią o tym, jak autor uprzedził interpretatora? I o tym także, że słów – w jakimkolwiek miejscu – należy używać ostrożnie, choćby nie nazywały wielkich uczuć ani spektakularnych zdarzeń? Nawet jeśli wydają się one przynależeć do tradycyjnego rynsztunku poety, a do naszego instrumentarium trafiły niby to dla zabawy i przypadkiem? Bohaterowie mojej historyjki w końcu zawierają sztamę i łączą się w koalicję dogmatyczną pod parasolem głoszonej przez Robin Hooda pragmatyki krzewienia egalitaryzmu materialnego (z niedużym ustępstwem na rzecz katolickiej myśli społecznej). Mamy więc sojusz klerykalno-gangsterski. W tym kontekście porównanie Jego Widmowej Ekscelencji do zażywnego socjaldemokraty in esse mogłoby w ostatecznym rozrachunku zrodzić w umyśle dociekliwego, a poszukującego jednobrzmiącej wykładni czytelnika nader grubą aluzję do materialnej rzeczywistości. Czytelnik ów mógłby mianowicie wysnuć wniosek, że Ryszard Kalisz jest Robin Hoodem nieprecyzyjnym, chybionym, a lewica socjaldemokratyczna to popłuczyny po literaturze światowej. Że lewicowiec dzisiejszych czasów wydaje się nie metronomem, lecz metresą ideału – tego też nie chciałem powiedzieć. I nie życzę sobie, by czytelnik odniósł takie wrażenie. Podstawowym kłopotem współczesnego rewolucjonisty lewicowego chowu byłoby więc rozpaczliwe przekonanie, iż bogaczy mających dostarczyć dóbr do odebrania po prostu zabrakło. Trzeba by ich z powrotem napłodzić. Robin Hood mógł się sprawdzać w świecie bezwzględnie niesprawiedliwym (mam na uwadze, rzecz jasna, epokę, gdy każdy wysępiony bakszysz oddalał od nas, biedaków, perspektywę rajskich rozkoszy). Dzisiejszy lewicowiec wie, że jego jedynym obowiązkiem jest przetrzeć drogę przyszłym pokoleniom spadkobierców Robin Hooda. Nawet kosztem własnego wzbogacenia. Choćby nawet ewentualne doczekanie lepszych czasów przyszło przypłacić głową; jako że lewicowość ma być ofiarą. Bóstwa lewicy nie znają jarskiej diety. Nie bądźmy zresztą kokieteryjni. Ta ostatnia uwaga dotyczy większej części bogów. Jedynym pewnym kryterium społecznej prawdy okazuje się więc to, że w jej obronie stają partyzanci. Nie chciałbym w ten sposób administrować definicją prawdy. Chodzi mi o samo pojęcie rewolucji. Jeśli chce ona być wiarygodna, wówczas musi pojęcie przekraczać. Myśl rewolucyjna, chwalebna i szalona, spełnia się szczególnie tam, gdzie traci sens wszelka próba racjonalizacji ludzkich zachowań. Mówiąc prościej: inną rzeczą jest czerpać beneficja z demokracji na warunkach tejże, inną zaś na prawach rewolucji. Gdy Lenin objął dyktaturę nad Krajem Rad Robotniczych i Żołnierskich, uskarżał się często, że rewolucja socjalistyczna nie została skrojona na miarę rosyjskiej społeczności – zanurzonej jeszcze wówczas po pachy w feudalizmie. Pech chciał, że kraje, na których potrzeby wywrotowe narzędzie zostało opracowane – industrialnie rozwinięte państwowości zachodniej Europy – wcale nie okazały zainteresowania obalaniem dawnego porządku. Marks się przeliczył: jak w naszych czasach lansować ideę rewolucji? Proletariat przestał być dominującym potencjałem – w Rosji 1917 roku jeszcze nim nie był. I kto nam dziś podpali świat? Ekologia głęboka i pragmatyczna? Alterglobalizm? Moherowe Czarczafy? Women's Lib? Ruch Obrony Zwierząt? Wegetarianie? Jeśli przyjrzymy się wędrówce radykalnych idei przez krajobraz współczesnego świata, dojdziemy do wniosku, że ruchy postępowe sprawdzają się znakomicie… jako źródło utrzymania. Innymi słowy, interesuje mnie zagadkowy moment apostazji, kiedy to Ruch Swobodnej Migracji Ślimaków odwołuje swoich emisariuszy ze Svalbardu, a zaoszczędzone w ten sposób kapitały kieruje na budowę Centrum Wypędzeń. Czy cyrograf nie stał się jednym z dokumentów funkcjonujących w oficjalnym obiegu gospodarczym? Wywoływanie rewolucji straciło dziś większy sens. Wydając wojnę pałacom, najpewniej przypuścimy szturm na jakieś muzeum względnie ambasadę, w najlepszym razie – siedzibę ministerstwa. Nacjonalizując przemysł – wybawimy od nadmiaru gotówki ten czy ów fundusz emerytalny. Jedyne, co współczesny rewolucjonista może zrobić w materialnym świecie, to rozkułaczyć zaśmiewających się w kułak z jego paseistycznych ambicji. Śmiechu samego nikomu nie odbierze. data ostatniej aktualizacji: 2010-01-25 21:44:40.54483 |