Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: WIZERUNK NIEZBYT WŁASNY

WIZERUNK NIEZBYT WŁASNY

Pod koniec zeszłego roku zapadliśmy, moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona i ja, w głęboki sen. Wszyscy to zauważyli, no, może jednak tylko niektórzy. Dobrze, mniejsza o większość. Zapadliśmy w głęboki sen, ale nie był to wcale sen zwyczajny, żadna tam poobiednia drzemka. Nasz głęboki sen był głęboko zaangażowany. Protestowaliśmy w ten sposób przeciwko zimie, która udawała jesień, literaturce, która udawała literaturę, środowisku kumplowskiemu, które udawało środowisko literackie, Filisterstwu Kultury, które udawało Ministerstwo Kultury. Spaliśmy słodko pośród niezliczonych poduch i puchowych kołder, śniąc nieodmiennie o nowych lepszych światach. I – nie powiem – taki rodzaj aktywności, bardzo mi odpowiadał. W końcu jednak trzeba się było obudzić.

Wygrzebywałem się powoli z niezliczonych poduch i puchowych kołder, jeszcze wolniej dochodziłem do siebie. Za oknem było szaro, a w mieszkaniu – pusto. Nie ma Albertyny, zawołałem trochę jeszcze zdezorientowany. Na Prousta urok, co mnie obchodzi Albertyna – nie było mojej odwiecznej, acz nieoficjalnej narzeczonej. Tak, to było do przewidzenia, bo przecież moja odwieczna zawsze budzi się wcześniej niż ja. Na stole w kuchni znalazłem kartkę, z której wynikało, że pojechała na kilka dni do Chełma, żeby uczyć nauczycieli, jak należy radzić sobie z agresją w szkole. Całe szczęście, że nie skoczyła, jak bohaterowie Korespondenta Grażyny Jagielskiej, do Kaszmiru czy innego Afganistanu, żeby nadawać wiadomości z pierwszej albo ostatniej linii frontu. W gruncie rzeczy marna to jednak pociecha, bo kto mnie samemu pomoże poradzić sobie z agresją? Sam musiałem sobie radzić. Postanowiłem, że w te dni, kiedy moja odwieczna buszuje po Polsce i okolicach, niosąc kaganek psychologicznej oświaty, kiedy siedzę sam w domu, będę pisał do niej listy. Nie żadne mejle czy esemesy, ale staroświeckie listy. Na przekór ponowoczesnym zwyczajom, na przekór ludziom uprawiającym w globalnej wiosce zagony elektronicznych newsów.

Moja Ty odwieczna, acz nieobecna! Zapadaliśmy w głęboki sen z myślą, że jest on najlepszym lekarstwem na wszystko, w tym na dojmującą absurdalność życia. Obudziłem się, rozejrzałem po prasie oraz świecie. I co? Okazuje się, że absurd trzyma się mocno w każdej dziedzinie życia. Oto amerykańska firma Tishman, która lata całe walczyła zaciekle z urzędasami, żeby zebrać wszelkie możliwe pozwolenia potrzebne do wybudowania Nowego Miasta w okolicach krakowskiego dworca, teraz, gdy już je uzyskała i zaczęła budowę, nagle postanowiła się z projektu wycofać. Lepper jeździ po kraju, zieje jadem na wszystko i wszystkich, a naród patrzy w niego jak w obrazek. Popularny dziennikarz Lis został wyrzucony z TVN-u dlatego, że stał się aż tak popularny, że ludziska chcą go na prezydenta…

Wiesz, moja Ty odwieczna, acz nieobecna, że ostatnio zrobiłem się drażliwy, łatwo się wściekam i irytuję. Rzuciłem więc w kąt gazety. Zacząłem sprawdzać, co tam, panie, w literaturze i okolicach. Jak myślisz, czego się dowiedziałem? Że absurdy kwitną niczym wczesnowiosenne przebiśniegi. Kazia Szczuka prowadzi w TVN teleturniej Najsłabsze ogniwo i z poświęceniem daje przykład uczestnikom zabawy, jak być najsłabszym. Juruś Pilch wydał nową powieść Miasto utrapienia (a spróbowałby nie wydać, w końcu podpisał z Bertelsmannem cyrograf na wydanie w latach 2004-2009 co najmniej pięciu książek i wziął gigantyczną zaliczkę) i – faktycznie – jest z tą książką pewne utrapienie. Jedni ją masakrują w recenzjach, drudzy wynoszą pod literackie niebiosa. Ale i jednych, i drugich interesuje właściwie nie sama książka, ale autor, który stał się gwiazdą telewizji i bohaterem brukowców. Dwoje nauczycieli, Dorota Szczepańska i Janusz Paliwoda, chciało zamieszać trochę w literaturce. Paliwoda w powieści Joint opisał światek nieco zdegenerowanych nauczycieli, którzy nie odmawiają, gdy ich ktoś poczęstuje dobrym towarem. Szczepańska w Zakazanym po legalu skupiła się na imprezowych przyjemnościach, takich jak ćpanko i ciupcianko. Szczepańska wsławiła się także tym, że na okładce swojej książki kazała umieścić zdjęcie, na którym widnieje w kusej halce i z wypiętą pupą. Koniec końców nie namieszali wprawdzie w literaturce, za to mocno pokomplikowali sobie życie. Oboje po wydaniu z książek zostali zwolnieni z pracy. Ale to jeszcze nie wszystko, bo Dunin wypuścił na rynek wizualnie poprawionego klona Masłowskiej, czyli Agnieszkę Drotkiewicz, a do tego…

Nie chce mi się już o tym pisać, moja Ty odwieczna, acz nieobecna. Szkoda mi czasu na katalogowanie wszystkich absurdów jaskrawych jak krokusy przebijające poszarzały śnieg. Wolę raczej pomyśleć o tym, co zrobić, abyś nie musiała jeździć do Chełma, aby Twa nieobecność zamieniła się w intensywne bycie na wyciągnięcie ręki. Już wiem, założymy firmę, mały prywatny biznes… Wiem też, co powiesz na ten pomysł. Że ja, jako błąd statystyczny, znacząco zawyżający wynik czytelnictwa w naszej dzielnicy, nie mogę wpaść na żaden sensowny pomysł biznesowy. Mimo to napiszę, o co chodzi. Założymy firmę zajmującą się kreowaniem wizerunku pisarzy, wyrabianiem im marki i konstruowaniem skutecznych strategii sprzedaży. To jest niezagospodarowana nisza rynkowa, która czeka właśnie na nas. Bo już nie mogę zdzierżyć tego partactwa! Ci nieszczęśni nauczyciele! Przecież trzeba było się zwolnić z pracy w szkole przed wydaniem książek. Lepiej przecież występować w roli buntownika, który byle kuratorowi się nie kłania, o dyrektorze szkoły nie wspominając, niż skrzywdzonego przez zły układ belfra. Strategia na biednego misia już nie działa. Albo ta nieszczęsna Szczepańska! Przecież nie można od razu, przy okazji wydania debiutanckiej książki obnażać się tak radykalnie. Teraz już czytelnicy wiedzą, że pisarka ma do zaoferowania jedynie anorektyczną pupę i niewiele więcej. A ten nieszczęsny Dunin! Nie wystarczy puścić w świat newsa, że Drotkiewicz koleżankuje się z Masłowską. Trzeba było sprzedawać je w pakiecie, kazać nagrać im singla z piosenką My jesteśmy foczki dwie albo Nie tak znowu zły dotyk, zmusić do chodzenia po centralnych ulicach i knajpach stolicy pod rękę, a wtedy powieść Drotkiewicz by szła do czytelników jak po maśle. Ale co tam budowanie wizerunku pisarza… Pójdziemy dalej. Założymy przedszkole dla przyszłych pisarzy, gdzie od najmłodszych lat będziemy wbijać im do główek, co muszą robi, by stać się medialnymi wymiataczami. A pisania będziemy ich uczyć dopiero wtedy, gdy będą mieli zadowalający wizerunk.

Nie mogę się już doczekać, kiedy wrócisz z Chełma i zaczniemy sporządzać biznesplan. Nie czekaj, nie zwlekaj, przyjeżdżaj!

(1 marca 2004)