TRUDNE SŁOWO NA „P”Tego dnia w krainie na „P” było bardziej szaro niż zwykle. Chmury szczelnie zakrywały niebo. Wyglądały jak porcje przybrudzonej, napompowanej wodą śmietany. Gnały przed siebie. W otwarte usta horyzontu. Prokurent Rutkowski wstał z trudem z łóżka, przeciągnął zmurszałe kości i zabrał się do golenia. Żeby zedrzeć ze świata szarą poświatę zarostu. Szarość trzeszczała i stawiała opór. Schodziła powoli. Z trudem poddawała się ostrzu brzytwy. Prokurent Rutkowski wyjrzał przez okno. Zobaczył też szarość dokoła, zobaczył szare chmury, szare drzewa, szare koty buszujące w śmietniku, szarą okładkę z przechodnia, który dawno stracił już nadzieję krótkowidza. Jezu, ile trzeba by skrobać, żeby uporać się z tym wszystkim. Syknął z bólu. Zadrżała mu ręka. Zaciął się paskudnie i mała strużka krwi poleciała po brodzie. Cichuteńko kapnęła na dywan. Prokurent Rutkowski patrzył jak krew powoli wsiąka w tkaninę. Spojrzał w lustro. Druga kropla szykowała się do drogi. Wydarł kawałek gazety i przykleił. Stanęła. Ubrał się i mimo wolnego dnia pojechał do pracy.
Wszedł do pokoju z małym biurkiem i wielką szafą wypełnioną po brzegi papierami. Skulił się w ramionach pod wpływem ciśnienia makulatury. Usiadł w fotelu, żeby ochłonąć. Góra papieru piętrzyła się i pokazywała muskuły. Prokurent Rutkowski robił się malutki, szedł w dół, zanikał. Ile papieru do przeżucia, ile cyfr i zestawień, ile rożnych błędów, które czekają na wykrycie, ile spraw do nadrobienia. Prokurent Rutkowski naprawdę robił się coraz bardziej malutki, a jego śmiały zamiar, żeby nadrobić to, co jest do nadrobienia, powoli obracał się wniwecz.
Wtedy niespodziewanie zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę. W sitku rozległ się głos Kobiety Co To Uważa Że Dla Pieniędzy Człowiek Zrobi Wszystko. Co, dzisiaj, w taki dzień, gdy wszyscy powoli trawią smak nieprzespanej nocy ? – pomyślał prokurent Rutkowski - widocznie też jest pracoholiczką, widocznie też gryzie ją balast spraw niezałatwionych w starym roku.
Kobieta runęła lawiną wymówek. Prokurent Rutkowski skrzywił się z niesmakiem. Grymas niechęci wykrzywił go tak mocno, że twarz o mało nie wywróciła mu się na drugą stronę. Po chwili wróciła do normy, ale ucho się buntowało. Zaklejało sensory żółtą mazią. Uszczelniało woskiem wszystkie drogi dochodzenia dźwięków. Prokurent Rutkowski głuchł powoli, ale skutecznie. Dźwięki wokół odpływały, powoli zanikały, odchodziły w miękką watę. Wreszcie nie słyszał już nic. Trzasnął słuchawką i wstał.
Spojrzał w okno. Na świecie było już trochę lepiej. Z porannego kłębowiska chmur powstał miły, zimowy dzień. W sąsiednim mieszkaniu jakiś chłop przez telewizor rozwodził się nad własnym gardłem, dobiegał też wrzask rozbawionych dzieci zdobywających pobliską kamienicę. W parku Żeromskiego jak zwykle siedziała rozbawiona grupa podrostków. Głośno komentowali wydarzenia ostatniej nocy, opowiadali też o jakimś filmie. Rechotali, a kamień odpowiedzialności w brzuchu prokurenta Rutkowskiego zaczął znowu rosnąć, nabierać ciężaru i wagi, przyciskał go do ziemi i murował usta. Widać było, jak prokurent Rutkowski z wolna zielenieje z zazdrości. Zieleń była podejrzanie jasna i intensywna.
- Tam jest życie, a nie w tych zatęchłych murach, co zatruwają organizm kiełbasianym jadem – leciał mu po głowie anarchistyczny kraul. Wkręcił mu się w kiszki, zadrżał na przeponie, zaczaił w lewym kąciku mózgu i przepłynął do prawej półkuli, po czym zabrał do drążenia tych elementów organizmu, gdzie leżał kamień.
Prokurent Rutkowski poczuł smak wiatru w uszach. Pędził na koniu. Gdzie oczy poniosą. Przed siebie. Bez plecaka niezałatwionych spraw, zaległych rachunków, niezapisanych uwag, bez całego tego anturażu mniej lub bardziej ważnych kwestii, które nadają życiu ciężki oddech, przyciskają go do ziemi i zniewalają w stalowym ucisku cywilizacji, i banków, co domagają się swego. Przypomniały mu się wszystkie powieści o wspaniałych, nieujarzmionych ludziach Zachodu, których zew wyrwał z biur Wschodniego Wybrzeża i rzucił na drogę poszukiwania przygód oraz niecodzienności. Aż doniósł do grobu i utrapienia. Albo też do tych chwil, które zrekompensowały wszystko, co wcześniej ich spotkało.
Pewny już co do swych odczuć i zamiarów, pewny już co do tego, że nie ma zamiaru dalej wysłuchiwać tych wrzasków, splunął pod nogi, trzasnął drzwiami i wybiegł. Powietrze uderzyło w twarz. Zrobiło się ożywczo i świeżo. Przytkało płuca przywykłe do biurowego kurzu. Odurzony wolnością prokurent Rutkowski wyszedł na ulicę Mierosławskiego i wolnym krokiem poszedł w górę, w kierunku majaczącej na horyzoncie budowli. Przyciągała jak magnes, ciągnęła do siebie filigranową, nietypową rzeźbą. Chciał zieleń własną dołączyć do jej czerwieni. Odurzony nadmiarem tlenu, wspinał się na górę muru obronnego. Chciał zobaczyć Wisłę, pokiwać jej z oddali, machnąć ręką w kierunku jej ołowianych wód i poczuć na twarzy bryzę, która zetrze szarość z twarzy.
Pierwszy telegraf w nodze poczuł gdzieś na poziomie 2 i pół metra. Zaklinował rękę w załomie cegły i rozluźnił mięśnie. Wtedy właśnie zobaczył ten kuferek. Leżał sobie, jak gdyby nigdy nic. Wciśnięty w szczelinę muru. Za małą brzózką wyrastającą prosto z muru. Z lewej strony był zaparty dużym kamieniem z liną owiniętą wokół drzewka. Nabijane metalem opakowanie z wielkim, żelaznym masywem zamka. Najwyraźniej nie było to opakowanie dzisiejsze. Widać było wyraźnie, że ma swoje lata, że już od dawna leży i zostało tam schowane, żeby ochronić zawartość przed wścibskim okiem przypadkowych ludzi. Prokurentowi Rutkowskiemu wydało się, że dokonał odkrycia.
- A więc po to ten zew wolności odezwał się we mnie, po to przygnał mnie tutaj – pomyślał samochwalczo. Po ty wszystkie te dywagacje, co robić można, a czego nie. Po to wszystkie te pomysły, co może przyjść człowiekowi do głowy, kiedy rozważa, co może się zdarzyć, gdy pójdzie za zewem wolności i się w tym zewie rozpuści, gdy się w tym zewie zaprze i nadmie nim w pełni. Czy sprawa się opłaci, czy też okaże się nie daj boże, że cena wolności nie odpowiada jej wartości. Że jest wielokrotnie większa i nie da się zbilansować. Poczuł się nagle odkrywcą. Odkrycie tkwiło w kuferku.
Otworzył kamieniem kłódkę i wtedy wypadło to coś. Ze środka pojemnika wypadł gęsto zapisany cyrylicą zeszyt w sztywnej oprawie. Był trochę skręcony w lewo, nasiąknięty wilgocią. Przed zupełnym namoczeniem chroniły go tekturowe okładki obciągnięte płótnem. To były zapiski Aleksandra Wiesonowicza Jasienskiego.
Podejrzewam, że nazwisko Aleksander Wiesonowicz Jasienski niewiele mówi komukolwiek. Nie widzę w tym nic dziwnego. Do niedawna nic ono także nie mówiło prokurentowi Rutkowskiemu. Jest to postać, która nagle wyłoniła się z mgły dziejów, pojawiła się znikąd, wychyliła i zamachała ręką niespodziewanie.
- Hola, tutaj jestem. Chcę wam coś powiedzieć, coś wam chcę zakomunikować, co jest niezwykle dla mnie ważne – zdawał się mówić Aleksander Wiesonowicz, kiedy nagle pojawił się przed oczami. Do tej pory była to postać utajniona, kamuflowała się w trzcinie czasu, czaiła w dziejach, jako ich tło, a więc dla przeciętych oczu była niewidoczna, bez przejrzystości, ciemna i przykurczona. Światło dzienne wyraźnie do tej pory jej urągało. Aż nagle Aleksander Jasienski zmienił zdanie i postanowił się ujawnić.
Można założyć, że jego nagłe pojawienie się nie miało przypadkowego charakteru, że Aleksander Wiesonowicz Jasienski chciał coś ważnego powiedzieć. W tym celu nagle pojawił się przed prokurentem Rutkowskim tego dnia i o tej godzinie. Że świadomie wybrał tę porę i tak pokierował wydarzeniami.
Dlaczego jego właśnie wybrał – tego nie wiadomo. Widocznie jakimś dziwnym trafem napatoczył mu się pod rękę. Jako narzędzie przemowy pozostawił gęsto zapisany zeszyt, który prokurent Rutkowski w podszepcie chwili postanowił przełożyć na polski. Tak, jak umiał – nieporadnie i z widocznymi szwami. Nikt inny, bardziej kompetentny, nigdy nie wziąłby się do tej roboty. Jest to w końcu figura nieznana i mała jest szansa, że jego zapiski kogokolwiek mogą zainteresować. Prokurent Rutkowski ślepo wierzył, że znajduje się tam coś ważnego.
W osobie Jasienskiego mamy do czynienia z postacią tyleż barwną, co charakterystyczną dla swoich czasów i specyficznego miejsca, w którym żyła. Postacią w sposób przekraczający czas znamienną dla tego dziwnego miejsca, które zarazem leży w centrum cywilizowanego świata, ale równocześnie na tego świata uboczu, które zarazem korzysta z największych dobrodziejstw cywilizacji, ale równocześnie korzysta z niej zawsze na gorszych prawach i w dziwny, wtórny sposób.
Ma trochę rolę ubogiego krewnego lub służby. Żyje niby pod Pańskim dachem, ale zawsze na gorszych prawach, niby żywi się z tego samego garnka, ale dostaje zazwyczaj tylko okruchy z Pańskiego stołu, niby to dopuszczona jest do największych tajemnic dworu, ale zawsze na drugim miejscu, w następnej kolejności i całkowicie bez wpływu na to, co też nowego w tej materii może się zdarzyć. Jest to miejsce na ziemi, które jest gorsze z definicji i w pozycji gorszego się stawia, wobec tych miejsc, w których kult twórczości zakwitnął na dobre. Jest to miejsce zawsze bierne, „zawsze zapładniane, nigdy prawie zapładniające”, miejsce, które nie czuło potrzeby własnej twórczości, nie rozumiało jej, bo żywiło się dotąd odpadami.
Twórczość jest tutaj czymś niesmacznym, tutaj ceni się wyłącznie robotę z drugiej ręki. Bo jest pewna i pozwala przykleić do tego, co już jest, pozwala się poczuć dobrze osadzonym i w tym osadzeniu odczuwać spełnienie. Pozwala wysoko nosić głowę i uważać, że się przynależy do świata, który z definicji jest lepszy i przerasta zdecydowanie inne światy. Te światy zdecydowanie dystansuje i się im pozwala oddalić w stronę, która pozwala na zapomnienie o jego ułomnym statusie.
Jest to przy tym miejsce hierarchiczne, oparte na piramidzie. Gdzie część populacji zawodowo i całymi garściami garnie z Zachodu, a następnie oddaje ludowi w przetrawionej formie. Więc kto jest bliżej Zachodu, kto się bliżej załapał do tego źródełka pieniędzy i nowości, ten może działać i funkcjonować w miarę dobrze. Nie podaje dalej swoich upokorzeń i swego ułomnego statusu. Działa jako agent tej obcej siły. Nie opowie, jak jest traktowany przez tych, którym się wysługuje, na których jedzie i którym oferuje usługi. Nie - on to przemilczy, on zaszyje sobie usta odpowiednią dratewką, on te usta sobie dobrze zagipsuje i pójdzie tam, gdzie ma krzewić te międzynarodowe standardy, gdzie te standardy ma przenosić w imię rzekomego postępu. Nie - on się napuszy i brodę wysoko uniesie, bo on jest w forpoczcie, co to podaje przeżute jedzenie i przeżutą zupkę, podaje do strawienia tamtejsze książki i jest kelnerem w tej sprawie. Zawód kelnera jest więc tutaj niezwykle powszechny i cieszy się wielkim wzięciem. Jest to zawód, co to podaje na tacy walory i inne przyległości. Gdzie usługiwanie przy Pańskim stole i przenoszenie walorów dalej - w głąb ciemnego kraju – uznaje się za najwyższą cnotę. Dobrze się urządzić to znaleźć się na linii transportu z Zachodu. Dobrze się urządzić znaczy więc znaleźć się w tej linii posługaczy, którzy wiozą wszystko ze sobą i nie chcą się przyznać, że należą do miejsca podrzędnego, niedojrzałego, niedokształconego, niepewnego siebie, nie w pełni zdolnego do przyznania się do swoich niedoskonałości. Że przynależeć do kelnerów to znaczy przynależeć do tych, którzy jedynie dostarczają tego, co wyważono w kuchni, gdzie się pichci potrawy. Potrzeba tylko transportu.
Jasienski wiedział to już 100 lat temu. Przekonał się o tym czarno na białym. Prokurent Rutkowski z prawdziwą rozkoszą czytał zapiski starego agenta. Od czasu do czasu po głowie chodziło mu trudne słowo na „P”. Nie wymawiał go jednak głośno. Wstyd murował struny głosowe, a szarość plątała zamiary. data ostatniej aktualizacji: |