UCIEKAJ, ZANIM SKAMIENIEJESZW czasie studiów miałem okazję być młotkowym. Stałem z młotkiem przez 10 do 12 godzin dziennie i tłukłem w kawałek żelaza. Sekwencja tej czynności wyglądała mniej więcej tak: cel - młotek nad uchem – sztywna ręka – łup – zginaj – mierz; cel - młotek nad uchem – sztywna ręka – łup – zginaj – mierz; cel – młotek nad uchem – sztywna ręka – łup – zginaj – mierz. Misją tej pracy było precyzyjne przejście od kątów rozwartych do kątów prostych. Miałem przy tej czynności poczucie głęboko postępującej specjalizacji. Po mniej więcej dziesięciu dniach tłuczenia tak się z tym młotkiem zżyłem, tak wszedł on głęboko w struktury mojego mózgu, tak bardzo moja ręka stała się młotkiem, a młotek częścią mojej ręki, że wykonywałem tę czynność prawie bezwiednie i z morderczą precyzją. Ręka bezwzględnie uzyskiwała kąty proste, a oko je rozpoznawało. Uzyskałem też tajemną, motoryczną wiedzę na temat sposobów wkręcania kątowników w imadło. Nie przesuwały się i tkwiły tam betonowo. Nie trzeba było tracić czasu na poprawki. Więc mniej więcej po 3 tygodniach nie szukałem już żadnych ulepszeń. Mniej więcej po 3 tygodniach wiedziałem już, jak bardzo jestem w tej sprawie sprawny i patrzyłem majstrowi prosto w oczy, kiedy przychodził obejrzeć wynik młotkowania. Mówiłem mu oczami po prostu – możesz szukać Hans, ja i tak wiem czego ci trzeba. I ci to daję mianowicie, te kątowniki z kątem prostym, żebyś sobie nimi swe technokratyczne oczy napasł i wypłacił to, co należy. Po pewnym czasie nie wyobrażałem już sobie innego życia poza życiem młotkowym. Inne życie nie mieściło mi się po prostu w głowie. Myślałem, że już zawsze wstawał będę codziennie o 6.00, codziennie będę jechał 30 kilometrów rozklekotanym Fiatem Uno, codziennie stawał będę na parkingu przez zakładem Metalkraftwerke w Siegen, otwierał metalową szafkę ubraniową, a potem mierzył wielką ekierką kąty proste przy imadle. Drugie śniadanie, grube żarty z majstrem, wózek widłowy, fajrant, mydło w płynie, powrót. O godzinie 8.30 klejące się oczy przed telewizorem, małe piwko i męczące poczucie, że już tylko kilka godzin zostało do powtórzenia sekwencji. I tak od poniedziałku do soboty. A więc młotek powoli stawał się mną, a ja stawałem się młotkiem, powoli świat kurczył się do struktur kątów prostych i rozwartych, powoli zaczynałem czuć, że zamieniam się w ślusarza. Struktury mojego mózgu układały się w młotkowe sekwencje i podejrzewam, że do dzisiaj w synapsach moich zapisana jest optymalna droga tłuczka: zza ucha do blachy. Koniec wakacji wyrwał mnie z tego stanu wsiąkania w ślusarza. Nigdy też do niej nie wróciłem. Choć pewnie połączenie synaps gdzieś tam zostało. I łatwiej byłoby mi zostać dzisiaj młotkowym niż kandydatowi, który nigdy nie zaznał tej słodyczy. W czasie tej ekskursji czułem przy tym wyraźnie, że mój mózg mógłby dojść do pełnej formy młotkowej i w tej młotkowej formie brodzić i się nurzać, że godzina za godziną coraz bardziej w młotkowości się pławiłem i ryzyko istniało wielkie, że w niej zostanę zakonserwowany na zawsze. Wiem, że niestety nie zabrnąłem dość daleko, by zostać mózgiem młotkowego. Wiem, że pływałem tylko po powierzchni młotkowatości i nigdy nie zjechałem na poziom tak dogłębny, by mocno tą młotkowatością nasiąknąć i się w niej rozpuścić jak w naturalnym dla siebie sosie, jako w swej substancji odwiecznie matczynej, jak w tym oceanie, który był i który będzie czy chcemy, czy też nie chcemy. Więc unosiłem się tylko na tej młotkowatości i kiedy przyszła pora stosowana, spłynąłem z tego akwenu do portu jak gdyby nigdy nic. Bez większych skutków ubocznych. Chociaż kto wie… Podejrzewam generalnie, że mózg każdego wprawionego oracza na wąskim gruncie jest pewną dobrze zorganizowaną strukturą, która ma specjalistycznie połączone synapsy. Że połączenia te odpowiadać powinny z grubsza strukturze podręcznika odpowiedniej dziedziny. Gdy w tej czarnej skrzynce zapala się lampka z bodźcem, natychmiast zapala się też odpowiednia, powtarzalna lampka z reakcją. I wiadomo też, że przejście od tego bodźca do reakcji jest jedyne i trafne i że należy się spodziewać, że te struktury myślowe są przewidywalne oraz powtarzalne. Na tym więc polega powaga specjalisty, że te struktury myślowe są u niego tak dobrze i w sposób hierarchiczny ułożone, że te struktury zbiegają się u niego i rozbiegają w ten trafny, jedyny i godny naśladowania sposób. Jest to droga w kierunku autonomizacji myślenia. A więc mózg specjalisty wyposażony jest właśnie w ten wyjątkowy aparat kategoryzacji, który pozwala mu na to, żeby poprzez analogię oraz podobieństwo przyswajać sobie wszelkie nowe wrażenia, które napotka w świecie. Mózg ten wpycha w te wyrobione koleiny wrażenia i doświadczenia i nadaje im z góry wiadomą dla siebie, przewidywalną formę. Mózg specjalisty definiuje więc to, co nowe, to, co nieznane, przez to, co już znane i przeżute. Więc mózg specjalisty jest gotową formą, w której świat zastyga w z góry wiadomych kształtach. Chaos świata przybiera w nim formę bezpieczną i przewidywalną – jest oswajany poprzez te bezpieczne struktury. Mózg taki ma swe formuły tajemne i podane zapewniają mu bezpieczeństwo i uznanie na polu. Droga specjalisty jest to więc droga w górę. Droga w skamienienie. W coraz większy automatyzm myślowy, w coraz większy obszar tego, co z góry wiadomo, w rejony dumy, gdzie puszy się i wystawia, a milcząca większość przewraca oczami z podziwem i mówi z emfazą w głosie na cześć tego jedynego, bez którego się nic odbyć nie może, bo on tylko i wyłącznie, bo on tylko jedyny zapewnia ten suport niezbędny, żeby rzeczy trafiły tam, gdzie trafić powinny i gdzie skuteczność działań najwyższa oraz strzelista. Taka więc droga w górę eksperta. Do coraz większego zamknięcia na zdziwienie światem, bo na wszystko gotowa odpowiedź. Droga milczącej większości jakby w drugim kierunku. Spustoszenia w mózgu powinna unikać. Ma kształcić się w słuchaniu. Biec w dół. Jej rola zostać everymanem – wszystkim i niczym zarazem, bo to tylko daje ucho dobre i dosyć zdecydowane, by usłyszeć głos cienki i słaby, co to wydobywa się z wyczucia chwili i pieje gdzieś tam za horyzontem cienkim głosem i ledwo, ledwo. Ucho do tego trzeba mieć luźne, więc trzeba w dół walić z wszystkimi skutkami. Więc trzeba zdobyć się na minę pokorną i pokiwać głową nad smutnym losem specjalisty: wiem, wiem kolego, możesz napinać muskuły, a i tak nic ci to nie pomoże. Marny twój los. Choć o tym nie wiesz. Nuda cię czeka i w kółko Macieju. A jakby tak pójść z nosem przy ziemi tropem milczącej większości? Pobuszować wśród traw i bez stratosfery? Ze strzałką w dół? Dosyć to trudne i nie dla każdego. Łatwo tu walnąć w skały, bo lot koszący dobrych przyrządów wymaga i nerwów nie od parady. Forma płynna to więc stan swobody, w którym ciało zachowuje sprężystość, a mózg nie fiksuje się w koleinach. Więc można się w tym stanie wlewać w formy milczącej większości i ssać z niej soki, aż przesyt odbije się czkawką. Co jest bolesne, boli przepona i zgaga. Odgłosy nieapetyczne. Gdy struna nieskamieniała. Żywi się ludzkim mięsem. Więc potwór z niej jak trzeba. Wymagający to sport. data ostatniej aktualizacji: |