Stefan Szymutko: Zaczyn
„FA-art” 2005, nr 2-3 (60-61)
Napisałem książkę Nagrobek ciotki Cili.
Początek jak u Blixen: „Miałam w Afryce farmę u stóp gór Ngong”. W obu przypadkach występują wszakże kłopoty z własnością. W moim pojawił się od razu, natychmiast problem kontynuacji. Opowiem tę historię pokrótce, nie kryjąc się z wiedzą o tym, co później się Nagrobkowi… przydarzyło, a co go ominęło. Najpierw trzeba było wykorzystać względne powodzenie i zaciekawienie książką, by je podtrzymać. To nawet należało zrobić już wcześniej, pisząc kolejne rozdziały w stylu pierwszego i tytułowego eseju, który podobał się wielu (pierwodruk w miesięczniku); takie zdanie Krzysztofa Karwata podtrzymał jako na rzeczy, czyli świadczące o znajomości rynku literackiego, Dariusz Nowacki, który o tym rynku wie wszystko, a jest przyjacielem i doradcą, konsultantem autora, pomijając, iż także jego uczniem (powiedział mi coś w stylu: tak trzeba było, głupku!, zrobić…). Pisanie kontynuacji teraz — po latach od ukazania się książki — jest ewidentnie zapóźnionym przedsięwzięciem.
Owe słuszne uwagi nie uwzględniają jednak charakteru wytwórcy, który z masowym wytwarzaniem ma tyle wspólnego, ile warsztat szewski z fabryką obuwia. Na ten temat wypowiedziała się Alina Brodzka-Wald, jedna z najważniejszych kobiet w życiu Stefana Szymutki, a z pewnością najlepiej go rozumiejąca, napisawszy, że nie wykonuje on produktów seryjnych, więc — Inka woli porównania filmowe — również „seriali osnuwających gotowe wzorce”. W moim czteropaku Nagrobek ciotki Cili są cztery różne napoje, cztery różniące się jeden od drugiego eseje. Zbyt lubię Samotność długodystansowca, żeby się przepychać na mecie. Wolę, wycofawszy się z wyścigu, stać z boku i obserwować zarozumiałość sędziów oraz pychę zwycięzców, samemu uśmiechać się z poczuciem wyższości (wyższego zobojętnienia), mimo iż nęcą mnie trofea, chciałbym mieć. Na szczęście (?) nigdy nie brakowało mi odwagi w ignorowaniu konkursów, które ułatwiała skłonność do lenistwa, powodująca, że wolę schować się w sobie niż szukać siebie na zewnątrz.
Ścigam się co najwyżej właśnie z samym sobą, kontrolując, mierząc czas w trakcie pisania, żeby zdążyć, a jednocześnie wytworzyć coś innego, nowego – we własnym, rzecz jasna, mniemaniu, we własnej produkcji. Naśladować siebie to tak śmieszne, jakby gonić widmo własnego ja znikające we mgle, tumanach przeszłości, na bieżni biec w odwrotną stronę. Jeszcze śmieszniejsze, gdybym powielał swoje chwyty. Byłbym wtedy maszyną do jednego materiału, wytwarzającą wciąż tę samą tkaninę, inaczej ją jedynie stębnując czy obszywając. Ta sama bela i nuda takiego monotonnego wytwarzania, zaś Magdalena Piekara wie, co robi, kiedy pokpiwa ze mnie, cytując Wilcze echa: „Oj Pietrek, nudzisz się!”.
Najbardziej zabolało mnie, zabolało niemal fizycznie, cieleśnie, iż wymóg kontynuacji podważał istotność mojego dokonania. Zrób to jeszcze raz, wróć do tego samego, oznaczają (przynajmniej!), iż tamto nie zostało dokończone, więc (summa summarum) dobrze zrobione, wykonane. W najlepszym razie — a w literaturze to raz najgorszy, bicz, knut — domniemanie, iż można to samo powiedzieć innymi słowy. „Źle, źle zawsze i wszędzie, / ta nić czarna się przędzie”, źle, choćby nawet postulat dalszego ciągu był pochlebną prośbą: pisz dalej, swojsko czujemy się w klimacie twojej narracji, chcemy nadal przebywać w świecie twoich myśli, uczuć i wyobraźni… Ach, można mieć Nagrobek ciotki Cili na półce i w dowolnym momencie mnie odwiedzić! Przecież nie chciałem wytworzyć produktu jednorazowego użytku, napisać książki do jednokrotnej lektury. Pragnąłem stworzyć dzieło mądre i piękne, do którego się wraca, ponieważ pomaga zrozumieć i żyć, z którego nie przestaje się dowiadywać także jego autor, kiedy szuka w zagubieniu (chyba zawsze czyta się siebie jak innego). Taki brewiarz istnienia, rozważania na poszczególne jego stany, przypomnienia i powtórzenia, niezbędne, aby trwać. I co? Odpowiem autosarkastycznie i prześmiewczo: Joyce z Mysłowic ma jeszcze raz napisać swojego Ulissesa albo swojego nowego Ulissesa. To absurdalne i niemożliwe!
Po prostu: nie udało się, przegrałem, nie osiągnąłem tego, co zamierzyłem. Banalność klęski, która tylko przegrywającemu wydaje się nieporównywalna i jedyna. Każdy z tekstów, z jakich składa się Nagrobek…, miał mówić inaczej i coś innego, chciałem wiedzieć coś więcej, dalej. Dla mnie, osiadłego jak rzadko kto, pisanie jest podróżą, do jakiej długo się przygotowuję i jaką drobiazgowo planuję, ale której przebiegu, a zwłaszcza skutków nie mogę przewidzieć (nie można też z góry wiedzieć, co się w podróży przydarzy). O czymś podobnym myśli Chozroes Teodora Parnickiego, gdy używając innej (górniczej, wydobywczej…) metafory, pisze do Markii, że nie wie, zawzięcie i niestrudzenie kopiąc, co w słowach odnajdzie, czego się w słowach dokopie i ze słów wydobędzie. Chozroes i Szymutko piszą w poszukiwaniu sensu, ich pisanie jest wyprawą po sens, osiadły Szymutko pisząc, zmienia się w wędrowca, a może nawet w trapera (Krzysztof Uniłowski, jak zwykle osobny, nazwie Szymutkę poszukiwaczem zaginionej rzeczywistości). Ze swojej poprzedniej wyprawy powróciłem z niczym, straciwszy okręt i załogę, po co mi zatem wyprawa nowa? Rezygnując z zabawy metaforami, zapytam bez ogródek: jeśli nie udało mi się poprzednio sformułować komunikatu istotnego, dlaczego miałoby się udać teraz?
Jedyne, co broni pomysłu kontynuacji, to to, że Nagrobek ciotki Cili od początku był kontynuacją — od początku był swoim epilogiem w podstawowym, słownikowym znaczeniu tego słowa: końcem, który dopowiada. Końcem mojej śląskości z dzieciństwa, z którą i tak rozstawałem się niebezboleśnie gdzieś tam kiedyś po drodze (w eseju Chopcy z Cimoka opowiadam o tym), a głosi prawdę Lechoń, że „Z największym kocha upojeniem, / Kto się z miłością swą rozstaje”. Właściwie nie wiem, jak się zaczęło pisanie i czym było. Krzysztof Kłosiński, rozumny czytelnik powstających tekstów, chwaląc autentyczność pierwszego, tytułowego, stwierdził, iż był krzykiem, zatem mową najbliższą naturze czy naturalności. Akurat nieprawda, to mój najprzemyślniejszy utwór i jeden z najbardziej wyrachowanych, jakie czytałem, prawie cyniczny. Mistyfikacja, powołanie do życia pisarza, którego nigdy nie było (Dominika Otkowicza), przypisanie mu własnej wprawki literackiej, udawanie, że tłumaczę ze śląskiego na polski, kiedy było odwrotnie (przy gorzołce i śmiechu z Marią i Janem Nowakami przerabialiśmy w ich kuchni moje polskie słowa na śląszczyznę), bezczelne, prowokacyjne interpretowanie fragmentu przez siebie napisanego (autor i badacz w jednym, wash and go), wmontowanie w tekst zdarzenia, którego opowiadaniem bawiłem Marka Pytasza w jego złych humorach — i to jak!?!: w nowej wersji ciotka w zimie zapomina włożyć buty w imię wieczności… Pokombinowałem nawet z psalmem Dawidowym nr 22/23 („Mam swoje tajemnice!”). Jakby było mało, zamknę ten akapit przyznaniem się, że bezpośrednią przyczyną powstania pierwszego eseju była próżność. Napisałem ten tekst z niskich pobudek, żeby udowodnić Aleksandowi Nawareckiemu, iż nie jestem od niego gorszy w eseju.
Intencja „wewnętrzna”, prywatna na pewno była czysta, chciałem uczcić moją ciotkę, ciotkę Cilę, Cecylię Lelonek, której to się należało jak nikomu z rodziny. Miałem wtedy jednak ileś tam lat pracy za sobą w fachu, w pamięci Miłosza, piszącego o Kamieńskiej, że szlachetna osoba, lecz za poczciwa na literaturę i dwuznaczności artyzmu (straszna fraza: „Dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki”). Wiedziałem, iż nic nie wyjdzie z mojej intencji, jeśli nie wykażę się profesjonalizmem, czyli: nie okażę się zawodowcem. Dopracowałem więc każdy szczegół, cyzelowałem kropki i przecinki. Tytułowy esej to naprawdę przemyślany tekst, sprawne rzemiosło, dobrej jakości mały esej — twierdzę, mimo że sam go napisałem. Wiem, Babko, „kto som sie chwoli, tyn chwoły niegodzien”, ale, pieronie!, to esej o Twojej siostrze, która Cię wychowała, była Ci matką…
Tylko że ten tekst, zaznaczam wyraźnie, nie był pomyślany jako początek książki, miał być końcem samego siebie, więc dlaczego nie mogę skończyć, dopowiedzieć Nagrobka ciotki Cili? Króciutki utwór, w którym — zdawałoby się — powiedziałem wszystko, a okazuje się, iż to jedynie zaczątek, a końca nie widać, dopowiedzeniom (przemądrzale: apozycjom) nie ma kresu. Dopisałem do niego trzy teksty, każdy z nich dłuższy i założę się, że jeśli powstanie kontynuacja książki, którą tworzą owe cztery, będzie o wiele grubsza niż poprzedni wolumin. Kolubryna zamiast kontynuacji. Kojarzę się sam sobie z Akwilią, która w epistolarnej powieści Parnickiego pt. Słowo i ciało zapowiada, że przerywa korespondencję, a pisze dalej i w dodatku obszerniej, właśnie: nie może przestać, skończyć, odsuwa ten koniec, jakby potem miało jej nie być. Pismo (wbrew temu, co powiadają) jako warunek tożsamości albo istnienia? Czy też biografia, ponieważ Akwilia pisze głównie o sobie, jako coś, co nie daje się domknąć (czyli w słowie: dopowiedzieć), dopóki trwa życie? Może i z tej przyczyny, iż ja piszące, mimo wszystko, nie jest swoim autorem, nie panuje nad sobą jako tekstem — samemu się jest, ale samo się nie pisze? Lub („z zupełnie innej beczki”) trzymanie się słowa z lęku przed śmiercią? Jeszcze nie wiem, możliwe hipotezy, na razie mniej ważne zagadnienia…
Skoro zaczęło się od kontynuacji, nie powinienem się wzdragać. Muszę wszak liczyć się z kosztami przedsięwzięcia. Każdy z esejów w Nagrobku ciotki Cili jest nie tylko dłuższy, lecz i trudniejszy. Z moimi poglądami na sztukę słowa, w których pisanie traktuje się jako zobowiązanie poznawcze, a słowu (także najładniejszemu) zakazuje się być głupim (co nie oznacza, iż moje słowo przestrzega tego zakazu), pozostaje mi jedynie wyboista, omijana droga komplikacji. Prawda nigdy nie jest prosta, powtarzam to studentom, i tylko wtedy na zajęciach nie czuję się kłamcą. Z pewnością pisałem coraz dłuższe i trudniejsze „nagrobkowe” teksty z powodu (a jakże!) tej nieuchronnej złożoności — mogłem pozwolić sobie na „efektowny sztych” („część łatwiejszą”) w tytułowym eseju, potem jednak trzeba było odpytać się z prawdy, wziąć to „zimne jabłko” w dłoń, poczuć jego chłód. Tego nauczyło mnie czytanie Parnickiego: przed złożonością nie należy kapitulować ani jej uchylać, lecz trzeba potraktować ją jako zadanie choćby na lata. Zatem jedynie powikłanie prawdy może spowodować, że będę pisał dalej. Jest wyjaśnieniem mojego (nie Akwilii) pisemnego gadulstwa, moim złudzeniem, iż wielością słów oplątam człowieczą złożoność. Jeszcze dłuższym tekstem. A tymczasem tylko niedopowiedzenie, zawsze niedopowiedzenie…
Odpycha mnie natomiast (czy wszakże) trud. Rodzaj pisarstwa, jaki wybrałem, jest ciężki, pracochłonny, wolny. Przypominam tego starego górala, którego z podziwem obserwował mój ojciec, jak pomału, dostosowując krok do rytmu serca, wspinał się na górę – tylko że ja przystaję, stoję, jakbym składał czasowi pisania ofiary, zatępiam się w sobie często. Nie chce mi się więc znów długo i wielokrotnie namyślać się nad każdą fiszką, sprawdzając, czy zapisana refleksja rzeczywiście warta była odnotowania. A jeśli tak, jak ująć ją w słowach powstającego tekstu, gdyż przecież w wersji roboczej pozostawić jej nie można. Jednocześnie przemyśliwać, w którym miejscu tekstu to zrobić, czyli gdzie ją umieścić, albo przemieścić, kiedy pierwsza decyzja nie była trafna (dylematy kompozycyjno-merytoryczne). Nawet gdy zadowala kształt sformułowania zapisanego na białej karteczce, trzeba się zastanowić, czy nie ma „lepszych” słów, poszperać w głowie i słownikach. Nieprędko trafiają karteczki na kupkę zużytych fiszek, mijają godziny.
Najgorzej, gdy po tych godzinach skreśla się fragment, nad którym się namęczyło, idzie na marne. Cięcie, szatkowanie, przykrawanie, dopasowywanie, wyrzucanie… Staram się tego unikać, wymazując wcześniej w myślach, bo wtedy łatwiej się rozstać, stąd bliżej do nicości. Ale i tak żal mi słów, jak ludzi, „których jakiś bóg przeznaczył na złom”, mają bowiem swoje do powiedzenia, każde – i jak ludziom często brakuje im jedynie szczęścia albo wręcz spotyka je niesprawiedliwość: znikają z tekstu np. z przyczyny podobieństwa brzmieniowego do innego, ważniejszego wyrazu. Już wiem, że zdecydowana większość cytatów, które latami wycinałem, by posłużyć się nimi w kontynuacji Nagrobka ciotki Cili, nie zagra w nowej sztuce. Choć mam pewien pomysł, jak je ocalić.
Prawda, podoba mi się pisanie jako forma oderwania się od rzeczywistości (rozmarzenie) i zarazem okazja, żeby coś do niej (po heideggerowsku lub nie) dostawić. Lubię ten moment, kiedy w końcu kończę dany fragment, zadowolenie, iż powstał, patrzę, jak tekst się rozrasta… Wszystko to wszakże powoli idzie i za długo czeka się na efekt. A i tak tkwi się w niepewności, czy napisane jest coś warte, dopóki nie przeczyta drugi (najpierw bliski) i nie potwierdzi albo nie zaprzeczy, wywołując zdrowy odruch bronienia własnego zdania. Niestety, im więcej piszę, im starszym jestem pisarzem (gminnym), tym mniej jestem skłonny tego zdania bronić — przekonany, że ma to sens. Często mnie samego nuży własna monotonia. Są myśli, które nas nie opuszczają, tak jak nie zmieniają się nasze marzenia i wracają sny. U piszącego, od dawna piszącego pojawia się obawa powtórzeń.
Namyślając się, czy pisać ciąg dalszy Nagrobka ciotki Cili, boję się, że będę musiał wracać do tego samego, i tym, którzy namawiają mnie do kontynuacji, szczerze wyznaję swój strach, że, co miałem napisać, napisałem, i nie mam już nic więcej do powiedzenia (pytanie, co ja w ogóle mogę mieć do powiedzenia, zwłaszcza nowego?). Poza tym Nagrobek… mi się udał, świadczą o tym reakcje ludzi, którzy odnajdywali w nim siebie, za których mówił („Bo to jest wieszcza najjaśniejsza chwała…”). Muszę więc liczyć się także z tym, że własne dzieło mnie przerosło, wystrzeliło w górę (przepraszam za katachrezę) i zostawiło mnie na dole, ściślej mówiąc: w dole — egzystencjalnym i literackim. I co mam teraz zrobić: przeskoczyć siebie przez głowę? Maciej Szczawiński powiedział, iż są w Nagrobku… fragmenty, jakby moje pióro prowadziła inna ręka… Pewnie miał na myśli dłoń Muzy, Babka, która była trochę takim śląskim Jowialskim, powiedziałaby raczej przekornie do wnuka: „Trefiło sie ślepy kurze ziorno”. Pogodzę ich zdroworozsądkowym wskazaniem, iż nigdy wygrana nie pada dwa razy na ten sam los. Chętniej wprawdzie wykręciłbym się cytatem ze świeżej prozy: „Wydaliłem z siebie więcej niż miałem”, atoli Nowacki, mój stały, najstalszy przyjaciel, słusznie by mnie obśmiał (jak twórcę cytowanego dzieła) i zwymyślał za nieoryginalność. Zamiast przywołam więc wokalistę z duetu Universe, który stwierdził, że taki utwór (protest song) jak „Johnny, wzywa Cię świat” (czyli Mr Lennon) pisze się raz w życiu.
Żarty żartami, wróćmy do żmudnej roboty, jaką mi się tu szykuje, kiedy chyba, jak bohater Bułhakowa, chociaż autorem powieści nie jestem (wytknął Szymutce Uniłowski), zasłużyłem na spokój. Napisałem trzy książki, dwie następne mógłbym złożyć z artykułów. Pierwszą — Zrozumieć Parnickiego — dla mnie samego najważniejszą, bez której nie byłoby mnie piszącego na pewno, przynajmniej tak piszącego, jak piszę. Borykam się w tej monografii z istotnymi problemami i udzielam kilku odpowiedzi, warunkujących dalsze zapytywanie. Nie ukrywajmy, że Zrozumieć Parnickiego to książka przełomowa, znacznie wyprzedzająca swoje czasy, czego dowodzi fakt, iż znalazła się w antykwariacie na ulicy Warszawskiej w kartonie z napisem: „Można sobie wziąć za darmo”. Coś takiego spotyka tylko prekursorów… i nieudaczników.
Potem Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze i w literaturoznawstwie — o’key, mój stylistyczny poligon, także ćwiczenie się w interpretacji, lecz również zapis pragnienia, żeby literatura była o rzeczywistości, i uparte dowiadywanie się, jak może być, jak była, jak jest. No i Nagrobek ciotki Cili. Powinno wystarczyć w czasach cierpiących na nadmiar książek. Pisania uniwersyteckiego nie uniknę ze względu na awanse i zarobki, gdyby nie one, mógłbym zamilknąć. Tzn. wymądrzać się, zasiadać w dostojnych gronach (komisjach czy komitetach), a jaką taką sprawność językową wykorzystywać w emablowaniu co ładniejszych doktorantek. W moim wieku na ogół zaczyna się dyskretnie powielać samego siebie, ponieważ nabywa się prawo do odcinania kuponów od wcześniej nabytych papierów wartościowych (według Marii Kolendy, mej przyjaciółki z Berlina, źle zainwestowałem, kupiłem nie te akcje, co trzeba było). Moi rówieśnicy branżowi nie szaleją z nowymi inwestycjami, a na pewno nie pakują się w ryzykowne. Mnie natomiast namawia się do niebezpiecznej wyprawy, z której wprawdzie i prawdopodobnie powrócę żywy, lecz ledwo żywy. Oczywiście, jakoś mi to pochlebia, jak Zagłobie podziw Kmicica, że zamiast o „przypiecku ciepłym” myśleć, Zagłoba niefrasobliwie gawędzi „o długiej drodze” – jedynie ktoś zadomowiony w bezdomności może tak wyprawiać się w nieznane. Pamiętamy jednak, że i starzec Zagłoba odpowiada z irytacją, odgrażając się totumfacko, że prześcignie Kmicica w płodzeniu dzieci. Naśladując Szymona Słupnika (z wiersza Stanisława Grochowiaka) i jednocześnie tatrzańskiego bacę, wykrzyknę: powołał mnie Pan na trud, czy co!?!
Nawet gdybym przesadzał z obawami i wyolbrzymiał trudności, nie chce mi się. Ponadto nie czuję się winny wobec literatury, zajmując się nią w dotychczasowy uniwersytecki sposób. Cały czas jestem z nią blisko. Pisząc najmniej potrzebny referat na jeszcze mniej potrzebną sesję, traktuję swą pracę jako sposobność, żeby się literatury lepiej nauczyć, przerabiam przymus na przyjemność. Zajęcia ze studentami, chociaż mnie męczą i dręczą, są okazją do tak poufnych i długich rozmów z dziełem literackim, na jakie w zwykłej lekturze nigdy nie starcza czasu. I kiedy poprawiam prace magisterskie i recenzuję doktorskie (albo odwrotnie) jestem jakby ambasadorem literatury, namawiam: poznaj ją, przemierzaj, mimo iż to martwe terytoria. Będąc literaturoznawcą, mam niebywałą okazję przygotowania się do tematu: być pisarzem — rozglądam się w literaturze, szukam w niej dla siebie potencjalnego (wirtualnego) miejsca, na uboczu trenując poszczególne chwyty (czytaj: w referatach domniemanie naukowych po cichu sposobię się do literatury, przysposabiam).
Janusz Korek — mój przyjaciel z Sosnowca aż do Sztokholmu — powątpiewa (podpuszcza mnie) w istnienie związku między Zrozumieć Parnickiego, zajmowaniem się Parnickim a Nagrobkiem ciotki Cili. A niby gdzie najwięcej musiałem myśleć o relacji między słowem a rzeczywistością? I kto, jeśli nie Parnicki, oduczył mnie poznawczej pychy i lekceważącej beztroski w traktowaniu historii pojedynczego człowieka? Każdy pisarz, którym się zajmowałem, coś mi dał. Również rzekomo poczciwy Wharton – zajmując się jego powieściami, podglądałem, jak wykorzystuje swe malarskie kompetencje w zbliżaniu słowa do rzeczy, w uzmysławianiu słowa. Rozśmieszyła mnie Urszula Kowalska, kiedy po ukazaniu się Nagrobka… powiedziała do mnie protekcjonalnie: „Nareszcie napisałeś dobrą książkę, bo te wcześniejsze…” i machnęła ręką. Powiedział ktoś, kto sam nie napisał żadnej. Widać.
Mnie też często nie chce się czytać, o wiele częściej pytam siebie, po co to robię, w trakcie lektury – szczególnie tzw. obowiązkowej. Lecz w końcu znajduję te słowa, na jakie czekałem, pragnąłem, dla tego fragmentu warto było przeczytać kilka książek, z których prawie nic nie zostało w pamięci, a także kilkaset (nierzadko i ponad) stron tej, by do niego dotrzeć. Nie można tego fragmentu oderwać od tamtego „straconego” czytania, jak frazy muzycznej, co nas zachwyca, od reszty utworu — natychmiast straci urok (wie każdy, kto wypróbowywał funkcję „graj tylko wybrany odcinek” w odtwarzaczu płyt kompaktowych). Siła znalezionego fragmentu tkwi w przeciwstawianiu się nieokreśloności, która go (nas) poprzedza i otacza, słowo coś tu mówi odkrywczego, powiadamia o czymś bardzo ważnym i (niezwykłe!) zarazem pięknie brzmi. To połączenie melodii i sensu wyróżnia, odróżnia literaturę od innych sztuk. Mądrość, która wybrzmiewa, zrozumienie, nie wstydzące się tego, iż jest tylko dźwięczną frazą.
Jestem tym, który ułatwia usłyszenie głosu utworu – niechby czy choćby na polonistycznych zajęciach; tym, któremu dzień schodzi na zajmowaniu się literaturą, bywam na jej salonach i sprzątam w kuchni, gdyż i literaturę się przyrządza (por. Uczta Babette) — rozległe dziedziny zawodowej nieefektowności, bez których nie ma efektu, a z pewnością jego zrozumienia: poetyka, stylistyka, retoryka, genologia… W komentarzach, podpowiedziach, pomagając usłyszeć głos najwybitniejszych dzieł, staję się na ten czas ich współautorem, literatura też potrzebuje garderobianych. Wszak nie ja (porozumiejmy się!) w życiu literackim ją reprezentuję – byle pismak uważa się za bliższego jej, mimo iż to nie on poświęca swój czas, by odkrywać najintymniejsze, najskrytsze związki literatury z życiem. Mnie ma za uniwersyteckiego wypierdka, on, Wielki Mały On: mistrz w odgrzewaniu dań, smakosz nieświeżych potraw, który zna tylko kilka chwytów i tłucze te swoje utwory na jedno kopyto – współczesna żywa ilustracja Herbertowskiej Potęgi smaku: „parę pojęć jak cepy […] żadnej dystynkcji w rozumowaniu”.
Bardziej szanuję nauczycielkę języka polskiego w szkole nawet podstawowej, ona mimo wszystko uczy literatury. W Nagrobku ciotki Cili nieprzypadkowo jest tyle cytatów z trudnych uniwersyteckich (choć uniwersytetu też nie lubię) lektur, gdyż chcę pokazać, iż właśnie one nie są o niczym. Podejmują najtrudniejsze tematy, borykają się przeciwnościami języka i przede wszystkich, narażając się na śmieszność, ich autorom chodzi o prawdę. To jedna z najbardziej kłamliwych, zakłamanych, wstrętnych i obłudnych retoryk — lekceważenie myśli uniwersyteckiej jako oderwanej od życia, nie dla ludzi, ponieważ, odwrotnie!, człowiecze, ludzkie, arcyludzkie jest w uniwersyteckiej czy naukowej refleksji najważniejsze. A że ono nigdy nie jest proste, za to myśl nie może odpowiedzialności ponosić, choć to ona przede wszystkim nosi, dźwiga ciężar złożoności tego problemu, który w skrócie określamy jako człowiek.
Hola, hola, Szymutko, przecież sam wiesz, pisałeś o tym dwa akapity temu – to ten pismak, nie ty, autsajderze i odludku, jest bohaterem dzisiejszych czasów! Uważaj, plując, żebyś się nie opluł albo i nie zapluł ze złości! Możesz narzekać (gadając z Uniłowskim), że zanika literatura, zwłaszcza w prozie, która pyta o to, w jaki sposób jest literaturą, interesuje się swą literackością, tym, iż jest tylko literaturą. Chyba zatem masz rację, że – zwłaszcza w prozie – literatura została wyparta przez (co najwyżej) publicystykę literacką, w której liczy się bardziej temat (np. miłość w rodzinie albo rozterki bycia heteroseksualistą, albo szczęście w kapitalizmie, albo „itepe itede”), a o sposobie jego przedstawienia staramy się mówić jak najmniej i ogólnie, jakby środek przekazu nie był przekazem. Uczcijmy pamięć tej tezy i jej autora! – nie dożył czasów, w których jego zasadnicze twierdzenie niemal powszechnie się ignoruje.
Przedstawianie bez pisania o przedstawianiu jest nieuczciwością, sugeruje, że możliwa jest jakaś treść niezależna od formy; notabene jakaż pycha tego, który przyznaje sobie znajomość tej treści! Pycha lub obłuda, lub lenistwo, lub wygodnictwo, lub bezmyślność, gdyż zakłamanie formy wypacza najszczytniejsze idee, a jej fałsz zamula przesłanie (i wtedy, kiedy autorowi naprawdę szczególnie zależy…). Czasy czystej literatury (teoretycznie) się skończyły. Tylko opowiadać, tylko przedstawiać jak w XIX wieku nie powinno się, gdy tak dużo wiemy o zniekształceniach w języku. Zresztą nieważne, i tak mam wrażenie (widzę, wiem po sobie), że żyję w epoce sztuki nieczytania. Najsławniejsza młoda polska pisarka ostatnich lat opowiadała, że nierzadko ktoś gratulował jej książki, wyznając zarazem, iż jej nie czytał. W komentarzach tzw. głośnych nazwisk do głośnych książek często daremnie szukam śladu lektury; zdarza się nadto, że któreś z nich ostatecznie przyzna się do jej braku albo (wersja soft, łagodniejsza) iż nie doczytało do końca lub zna tylko we fragmentach.
Wierzę w człowieka, w jego mądrość, to nieczytanie musi mieć jakieś życiowe uzasadnienie. Najprawdopodobniej nie mamy czasu na lekturę i podtrzymujemy tylko, przechowujemy jej mit, może się kiedyś przyda, albo (raczej) stare przyzwyczajenie, kulturowa bezwładność. Lektura jako puste przywiązanie? – „Co ja tutaj robię?”. Ja, który proszę o uwagę dla słowa, o uważne odczytanie tekstu, ponieważ używam trudnych słów, pisząc o jeszcze trudniejszych rzeczach czy sprawach, na które (nie przeczę!) być może jestem za głupi (jednak nękają i głupca, i mędrca). Bez uwagi czytającego słowa są nieczytelne, wyparowuje znaczenie i pozostaje jedynie czarny osad liter. Uważność, stwierdzam bez wahania, jest podstawą korzyści i przyjemności każdej lektury, również słuchania; w powieściach Parnickiego postać bardzo często, właściwie stale prosi: wysłuchaj mnie najuważniej, jak możesz! I dziwić się, że nie chcą mnie w swoim towarzystwie (a i ja tam się nie pcham)? Pismak słusznie ze mnie szydzi jako z wytwórcy towarów, na które nie ma nabywcy – Dany de Vito w jakimś filmie opowiada o losie fabryki batów w czasach, gdy konne zaprzęgi zostały zastąpione przez samochody, to były dobre baty… Anachroniczny Szymutko, przestarzały (tfu!) twórca, skamielina upadłego przemysłu. Zatem już nie tylko Joyce’m z Mysłowic jestem, ale i śląskim Kochanowskim, „Bo kto jest na ziemi, / co by serce ucieszyć chciał pieśni memi”, moją trudną, ciężką narracją?
Nawet gdybym coś tu udawał albo prowokował, gdyż poddawanie się jest mi równie obce jak wrogowi Kargula, chyba już ostatecznie jasne jest, dlaczego nie powinienem pisać kontynuacji Nagrobka ciotki Cili. Nie z powodu abstrakcyjnego zagadnienia, czy można napisać dobrą książkę na zamówienie albo w ogóle z góry określić jej wartość. Pismak (taka drobina, dupek historii jak ja) ma rację we wszystkim, nie dziwię się jego przekonaniu o własnej wyjątkowości i nie wybrzydzam, że stara się, robi wszystko, by przyciągnąć wzrok, skupić spojrzenie innych na sobie (w skrytości cierpię na tę samą chorobę, jestem taki sam). W sztuce ostatnich dziesięcioleci, powiedzmy szczerze, wygrywa ten, kto bardziej zainteresuje sobą, nieustające mistrzostwa w ja. Masz moje ja, daj mi swoje życie, reguła gwiazd literatury i popu, które łączy obecność w kolorowym czasopiśmie (z Nowackim opracowaliśmy męsko szowinistyczną peryfrazę: „czasopismo, które czytają nasze żony”). W tym sensie Sylwia Stachoń ma rację, powtarzając: walcz o siebie! Rzeczywiście nie ma innego sposobu potwierdzenia swojego życia, można potwierdzić je tylko w instytucji. Gdzie indziej nie wydają zaświadczeń.
Walcz o siebie…, tak mówi młodość, której trudno jeszcze zrozumieć, iż w życiu człowieka na pewne rzeczy jest za późno. Zwłaszcza gdy za późno łączy się z za stary: mam pięćdziesiąt lat na karku czy — w prawdziwszym ujęciu — owija mi się ono wokół szyi, zaciska pętlę. Jestem zmęczony. Dostosowując cytat do siebie, przywłaszczając: czterdzieści siedem „lat, a dwadzieścia pięć trudów wojennych, nie żart, nie żart!” — mógłbym to zmęczenie, gdybym chciał, pokonać, „ale już nie chcę”, jak mówi tenże Wołodyjowski jakiś czas wcześniej tego samego dnia. Wiem, iż przypominam wuja mojego byłego przyjaciela, o którym to wuju żona opowiadała, że nie jest impotentem, ale stracił zainteresowanie (pomyliło ci się, poprawia mnie były przyjaciel, to z Nocy Iguany Tennessee Williamsa). Nic nie szkodzi, nie mam ochoty, mam dość, wychodzę z gry, odpuszczam. Jeśli napiszę kontynuację Nagrobka ciotki Cili, będzie o rezygnacji.
Jeśli? Przecież piszę, nawet dość dużo już napisałem, dlaczego? I znów chętnie wyłgałbym się anegdotą, gdyż eleganckie ubiory zawsze mnie cisnęły. Parnicki na moje niegrzeczne zdziwienie, iż prawie straciwszy wzrok, jeszcze pisze (trzeba uważać przy starych pisarzach), odpowiedział pytaniem: „Mam już tylko czekać na śmierć?”. Nie z tego jednak powodu ja sam stukam na klawiaturze, chociaż częściowo tak — nie mogę wiedzieć, co szykuje mi starzejące się ciało, jestem w wieku zawałowym i wylewowym, o swoich chorobach nie będę wam opowiadał… Nie decyduję sam. Nagrobek ciotki Cili trochę mnie nauczył, między innymi owego nieprzesadzania z własną odrębnością (zob. esej Moja babka, mój dziadek, nasza samotność). Skoro są we mnie moi przodkowie, mam po nich wygląd (umiłowanie jedzenia i skłonność do tycia odziedziczyłem po ojcu i jego rodzinie, siostra taty, ciotka Lucka, też lubi zjeść), muszą również kształtować moją mowę. I to, co mnie się wydaje w moich patetycznych słowach spełnieniem wzniosłego obowiązku wobec umarłych, może być jedynie przedłużeniem ich gadania (łączy mnie z Colas Breugnon więcej, niż myślałem). Nie jestem panem swojej mowy, mówią w niej inni, zmarli.
Wiem, nie mogę tej intuicji udowodnić, ale mogę ją wykazać we współczesności. Tadeusz Sławek akurat zgadza się ze mną, że nikt nie jest pojedynczy, podważa natomiast moje przekonanie, iż w związku z tym „nikt nie jest samotny”. Używamy słów ze słownika, innych nie ma. Lecz czy któryś z nas jest samotny wśród słów, jeśli słowo, mimo że ze słownika, nie jest anonimowe, bo pochodzi zawsze od kogoś? Nigdy nie jest się samemu ze słowem, profesorze Tadeuszu! Nieprzypadkowo w niniejszym tekście tyle imion własnych (a będą i następne), gdyż chciałem pokazać, że nie mogę oddzielić mojego słowa od słowa kogoś innego, np. od słowa Sławka, które jest jego, chociaż on cytuje moje. Imię własne zaprzecza obcości słowa, nie ma bezpańskich słów. Drugi cały czas jest, moje myślenie i pisanie nie przestaje być rozmową, nie ma takiej możliwości — gdy to piszę, rozmawiam z Kłosińskim, który zarzucał Nagrobkowi… nieludzkość, nieobecność drugiego (pal licho wzgląd etyczny!; wkurza mnie jego posądzenie, iż żaden punkt widzenia oprócz mojego nie jest mi dostępny – drugi jest przecież także zadaniem poznawczym; nie był to jedyny raz, kiedy Kłosiński odmówił mi rozumu). Pisząc i mówiąc, jesteśmy społeczni aż tak, iż właściwie nie my decydujemy, ile nasze wypowiadanie potrwa i jak przebiegnie. Każde usprawiedliwianie mówienia jest sztuczne, sam nie mogę wiedzieć, dlaczego jeszcze mówię.
Skoro tłumaczyć się z tego, że piszę, nie muszę, pozostaje jedynie wyjaśnić opóźnienie kontynuacji, a to łatwiejsze, gdyż moim zdaniem żadnego opóźnienia nie ma. Po prostu żyłem: miałem swoje sprawy do załatwienia i przeżycia ze światem (głównie polonistycznym, to mój zawód) i z samym sobą. Jakie? O niektórych sprawach się nie pisze, a o niektórych ja sam nie chcę pisać, a gdybym chciał, musiałbym sięgnąć po inną niż esej formę. Wszak obawiam się, iż trzeba by rozluźnić reguły gatunkowe i pokumać go z innymi, żeby wyrazić dziwaczności tematu. Zawsze mnie bawiła, nie tylko wtedy, kiedy pisałem Nagrobek…, nieprzejrzystość moich wyznań, mimo iż tak dogłębnie szczerych i obszernych. I nie dziwię się, że są tacy, którzy domagają się szczegółów, konkretów jakoby nieodzownych w zrozumieniu, bez jakich wszystko jest jedynie jałową teorią. Mam na myśli głównie moich dwóch przyjaciół, zarazem jak Nowacki uczniów: Ryszarda Koziołka, mego pierworodnego magistra, i Grzegorza Olszańskiego — poetę. Uroczy plotkarze, lecz też naprawdę wymagający rozmówcy, mądrzy ludzie.
Pisząc o samotności długodystansowca, nie starałem się za fasadą motywu ukryć rozkładu, niemożności i niechęci. Nie mam też zamiaru usprawiedliwiać odwlekania kontynuacji zmęczeniem po Nagrobku… czy zniechęceniem — nieprawda, od razu zacząłem notować pomysły, w czytanych książkach zaznaczać fragmenty, które mogą mi się przydać. Zatem żaden kryzys, którym straszyłem w ostatnim eseju Nagrobka… — Pożegnaniu (co nie oznacza, iż było dobrze). Notabene dzisiaj inaczej jestem skłonny o kryzysie myśleć: już nie jako o czasie straty i zagrożenia, nieważnym i zmarnowanym, jakby tego czasu w ogóle nie było. Dopuściłbym się nawet teraz twierdzenia, że wtedy był czas, ja byłem, byłem bardziej niż w czasie domniemanie twórczym. Myślę tak z powodu potrzeby powiadomienia, która pojawia się przy końcu kryzysu, a która wiąże się z tym, co w pisaniu jest najbardziej tajemnicze, iż jego źródłem jest — milczenie. Milczenie, które rozciąga się od słów, co pojawiają się w naszej mowie, zaskakując nas samych; nie podejrzewaliśmy się o nie, przychodzą nie wiadomo skąd — do owej pracy, co odbywa się w ciszy myśli, a o której sam piszący dowiaduje się, dopiero pisząc. Milczenie jest też zwyczajnym warunkiem technicznym mowy, czasem lektur i namysłu, ale tego często się nie przestrzega, więc powstrzymam się przed napisaniem, że nie da się cały czas, bez przerwy pisać.
Pisanie i długie milczenie… Mógłbym teraz zakpić z samego siebie, że moje milczenie przedłużyło się tak bardzo, iż nie zdążę napisać tej kontynuacji. Jeśli jednak chodziło mi o to, by połączyć pisanie z życiem, czy nie byłoby to spełnieniem zamiaru, gdyby życie przerwało pisanie, np. kazało przestać? Nie miałbym żalu, uznałbym swoją następną porażkę, przegraną własnego słowa (a co innego by mi pozostało?). Jeśli mimo rezygnacji piszę, łaski nie robiąc, to w imię starych i naiwnych celów: resztki, reszteczki wiary wcześniejszej, dużo wcześniejszej niż Nagrobek ciotki Cili, że można napisać książkę, która jest z życia. Parnicki – i chyba Nietzsche też – by mnie nie wyśmiał: osiągnąć zbawienie przez pismo lub choćby tylko ocalenie w słowie, to się przecież zdarzyło chrześcijaństwu, listy Pawła, który według Akwili „lichym był pisarzem”… Mnie wystarczyłoby, gdybym osiągnął coś podobnego jak Parnicki. Dotrzeć do nadziei, ale nie takiej prymitywnej w typie „i tak warto żyć” — nadziei nie wywyższającej się nad śmierć, nie kokietującej miłością, nie wmawiajacej, iż nie ma starzenia się i znikania, nieszczęścia, nie karmiącej humanistycznymi papkami, a wszakże będącej jakimś oparciem w tej ciemności. Gelyndrem.
Może wszakże trzeba, po prostu, powtórzyć samemu sobie, przypominać na okrągło, co już napisałem: nie udało się? Co wtedy może jeszcze trzymać przy pisaniu, interesować kogoś, kto zrezygnował? Tylko to, co znika, czyli ja sam. Że też nicość nigdy nie może być nicością samą w sobie, pustką wyłączną, samowystarczalną, zawsze musi potrzebować rzeczywistości do unicestwienia, także mnie! Ostatnia walka Apacza, badacza, wiwisekcja własnego zanikania — wbić się we własną żyłę, żeby zbadać gęstniejącą, stygnącą krew.
Michał Paweł Markowski, którego poznałem, kiedy jeszcze nie był idolem, notuje, że jako piszący widzi własną twarz dopiero wtedy, gdy wyłączy komputer: odbija się w monitorze. Lubię wspominać ten fragment, ładny, chociaż moim zdaniem nie powiada prawdy, ani w tym, że ja rzeczywiste nie zaznacza się w pisaniu, ani w roli opisywanego zjawiska: to przecież zwykłe lustro, efekt ciemnego tła, odbicie, które niczego nie mówi. Wolałbym zobaczyć swój wizerunek w rzece czasu, uchwycić w niej własne odbicie załamujące się w falach przemijania. Kusi mnie, żeby jak Alicja znaleźć się po drugiej stronie lustra. Lustra wody.
Visby, Mysłowice 2005
zobacz notę autora:
Stefan Szymutko