strona główna archiwum miesięcznik
Widzi mi się

LEŻEĆ I KWICZEĆ


      Nie mam łatwego zadania, gdyż od słowa „życzliwość” muszę odkleić ironiczne zabarwienie, jakie nadał mu autor tekstu Jak skutecznie zostać. Odklejam bynajmniej nie powodowany poczuciem winy. Nie przychodzę z musztardą po obiedzie. Żadnego wsparcia (spóźnionego) tutaj nie będzie. Choćby z tego powodu, że doprawdy nie potrafię go (wsparcia) udzielić. Sam potrzebuję, by mi ktoś nosek wytarł. A ponieważ wiem, że to nierealne i że po prostu skazany jestem na samoobsługę, z obrzydzeniem po chusteczkę sięgam, własnoręcznie, sam na sam, dmucham, próbuję jakoś zaradzić. Tylko ja i mój katar, czytaj: tylko ja i mój problem. Zamiast niemożliwego (bo nierealnego) wsparcia króciutka opowieść o tym, jak niżej podpisany radzi sobie z upiornym pojęciem „zostać”, a ściślej rzecz biorąc – z pustym miejscem (do wypełnienia).
      Otóż radzi sobie zgoła inaczej niż autor rzeczonego felietonu. Można oczywiście puste miejsce otwarte przez słówko „zostać” wypełnić czasownikiem „leżeć”, wskazując przy tym – jak rozumiem – na pewną nieusuwalną dwuznaczność: „zostać” (kimkolwiek) zawsze oznaczać będzie „zostać leżeć”, czyli zostać pochwyconym, zaszufladkowanym i ometkowanym, usidlonym w pułapce rzeczownika (w narzędniku). Na przykład „zostać strażakiem” oznacza również: skazać się na kondycję strażaczą, związać sobie ręce i nogi (wężem sikawki?), świętować bez przekonania i przyjemności Międzynarodowy Dzień Strażaka itd. Ale nie o trudnościach z wyrwaniem się z zaklętego kręgu remizy chcę tu mówić. Miał się pojawić mój patent. No i co z tą „życzliwością”?
      Kłopot wszelako polega na tym, ze mój patent nie jest moim patentem. To sztuczka (unik, wybieg, greps) szeroko stosowany, uniwersalny i ogólnoludzki jak kiła. Nazywa się on powszechność właśnie. Wiem, tania to pociecha (że inni też, że zgoła wszyscy). Tania, ale skuteczna! Żeby daleko nie szukać: Nina Terentiew kadzi Bogusiowi Lindzie, najpopularniejszym polskim aktorem, prawdziwą gwiazdą go nazywa. Na co przytomny Boguś – mimo że dyskretnie sączący na wizji wódeczkę (bo to audycja telewizyjna była) – powiada: może i wielką gwiazdą jestem, co w niczym nie zmienia faktu, iż Francis Ford Coppola raczej do mnie nie zadzwoni i nie zaproponuje roli w swoim filmie. Boguś odezwał się do pani Niny, ale tak jakby do mnie mówił. Życzliwie nad wyraz. To znaczy – z myślą o mnie, żeby nie było mi smutno. Skoro Coppola nie zadzwoni nawet do Bogusia, to już na pewno nie przekręci do mnie.
      Trzymajmy się jednak słowa „zostać”. Otóż w jednym z wywiadów z Umbertem Eco przeczytałem, że ten, młodzieńcem jeszcze będąc, bardzo chciał zostać dziennikarzem. Ktoś mądry, chyba z rodziny, podpowiedział włoskiemu maturzyście co innego: zostań znakomitością naukową – miał mu zasugerować. A jak zostaniesz sławnym profesorem, to największe gazety same się do ciebie zgłoszą. No i spełniło się – powiada Eco. Niespełna trzydzieści lat po tamtej rozmowie najważniejsza włoska gazeta zaproponowała autorowi Imienia róży pisanie… o czymkolwiek. Byle pisał czy raczej dawał swoje nazwisko. Po lekturze wspomnianego tu wywiadu westchnąłem: jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie! Cóż za piękny przykład słusznej nagrody za ciężką pracę. Inwestowanie (w siebie) ma sens. Zbudowany owym przykładem, wzmocniony pozytywnym wydźwiękiem tej anegdoty trwałem w zachwyceniu aż do chwili, kiedy przeczytałem najnowszą powieść Eco zatytułowaną Baudolino. Po tej lekturze najpierw się zmartwiłem, lecz po chwili wzmocniłem się jeszcze bardziej. Nie tak prostodusznie jak poprzednio, dość przewrotnie się wzmocniłem, co za chwilę postaram się rozwinąć.
      Od razu zastrzegam, że nie o artystyczną ocenę tego dzieła mi idzie. Raptem chodzi o drobny, poboczny wątek tego utworu, tj. zarysowany cieniutką kreską wątek autobiograficzny, przykrojony ponadto do – równie drobnego – aspektu. Idzie o portret intelektualisty wyłaniający się z tej powieści i pewien zespół mniemań dających się połączyć ze słówkiem „zostać”. Zastanowił mnie mianowicie kontrast, by nie rzec: sprzeczność między tym, co na okładce, i tym, co w środku. Na okładce bowiem stoi napisane, że Eco jest „jednym z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku”, a to co między okładkami jakoś mi tej definicji nie potwierdza. Bo też można Baudolina – między innymi oczywiście – wziąć za autoerotyczną bajkę „jednego z najsłynniejszych”, który nie bardzo wierzy w to, iż jest „jednym z najsłynniejszych”, dlatego właśnie bajkę tę sobie i przy okazji innym opowiada. A zatem przedmiotem tej autoerotycznej i autoterapeutycznej zarazem opowieści jest – jeśli wolno tak powiedzieć – miejsce i funkcja intelektualisty w świecie (nie muszę chyba dodawać, iż fakt, że w powieści Eco jest to świat z drugiej połowy XII wieku, nie powinien nas specjalnie deprymować).
      Jakie to miejsce? Ano uprzywilejowane. Jaka to funkcja? Wymarzona! I od niej zacznę. Wystarczy przypomnieć, z jakiego to względu cesarz Fryderyk darzy tytułowego bohatera najwyższą sympatią i zaufaniem. Z tego mianowicie, że ten mówi Fryderykowi o sprawach trudnych i przykrych. Sensem istnienia intelektualisty (doradcy, eksperta) jest oczywiście powodowanie przykrości. Być pryszczem na dupie, głośno mówić o rzeczach i zjawiskach nieprzyjemnych.
      Przede wszystkim intelektualista jest sprytny. Góruje on nad władzą (władza rozumu większa od władzy politycznej, to jasne!), ale robi wszystko, by ów fakt ukryć. Trochę na podobieństwo cwanej żony i uległego pantoflarza: on jest głową rodziny, a ona szyją, która tą głową kręci. W powieści Eco rządzą mądrale nie posiadający – nominalnie – żadnej władzy. Fryderyk I jest głupkiem, któremu Baudolino wyjaśnia, dlaczego nazywają cesarza Barbarossą (swoją drogą, tylko intelektualista może naiwnie mniemać, że polityk nie zna swojej ksywki). Otoczenie władcy to jedna wielka ekipa wyspecjalizowana w public relations. Historia średniowiecznej Europy tworzona jest pod dyktando cwanych, przemądrzałych doradców. Właściwie to nie wojny, nie zatargi i apetyty terytorialne tudzież konflikty dynastyczne składają się na dzieje, lecz przepychanki i sztuczki zachodzące w planie symbolicznym (z manipulowaniem relikwiami na czele). A to domena intelektualistów, inżynierów dusz. Niesamowite tarapaty, w jakie popadają bohaterowie Baudolina, wszelkie sytuacje bez wyjścia przezwyciężane są tylko dlatego, że główka pracuje. Na osobną uwagę zasługują epizody traktujące o latach studiów Baudolina odbytych w Paryżu. To przecież jedna wielka autoertotyczna fantazja Eco – wykształcenie ponad wszystko, kult profesorów zwanych Mistrzami, bezwzględne przysiadywanie fałdów (i to na kamiennej posadzce!), bezcenny skarb, jakim jest wykształcenie – uwaga! – humanistyczne itd., można by dziesiątki konkretów fabularnych przytaczać.
      Czy taki stan rzeczy świadczy o dobrym samopoczuciu „jednego z najsłynniejszych”? Oczywiście, że nie! Czyżby nawet Umberto Eco miał kłopoty ze słówkiem „zostać”? Wiele na to wskazuje. I tu właśnie, w takich mniej więcej okolicznościach, dochodzi do głosu ów dyskurs powszechności i taniej (acz skutecznej) pociechy. Co tu wyjaśniać czy dopowiadać… Każdy, nawet ten przechadzający się w glorii „jednego z najsłynniejszych”, ma swoje porachunki z czasownikiem „zostać”. Umberto Eco bez wątpienia „został” („jednym z najsłynniejszych naukowców i pisarzy XX wieku”), ale w świetle tego, co da się wyczytać z Baudolina, również „został leżeć”. Leżeć i kwiczeć. Bo czyż namiętna pochwała rozumu sformułowana na kartach (nie tylko zresztą ostatniej) jego powieści nie jest jednym wielkim kwikiem intelektualisty, który doskonale wie, że w tzw. rzeczywistości stosunki i hierarchie mają się dokładnie odwrotnie? A wszystko, co może uczynić ów intelektualista dla poprawy własnego samopoczucia, to pozmyślać troszeczkę. Wejść w rolę nieszkodliwego łgarza. Jak to się robi i co z tego wynika, o tym można przeczytać właśnie w Baudolinie. Zachęcam.

Dariusz Nowacki
(1 lutego 2002)





Spółka MY & TO WYSTARCZY.
Felieton walentynkowy, lekko słodzony


      Siedziałem za biurkiem, gapiąc się w okno zachlapane niespodziewaną lutową odwilżą. Cóż za zgrany motyw, kombinowałem, pusta kartka przede mną, a tabula rasa w głowie. Niemoc i zniechęclica, co złożone do kupy daje coś jakby „niemocnicę”. Dobra, dobra, skarciłem sam siebie, nie ma co mydlić czytelnikowi oczu językowymi wygibasami, trzeba powiedzieć wprost, że jestem felietonistą na skraju załamania twórczego. Albo – żeby nawiązać do modnej ostatnio angielskiej dramatopisarki – felietonistą zbombardowanym. Może to wina jedynie gastrycznego niepokoju, próbowałem się pocieszać.
      I wiesz, Drogi Czytelniku, co się wtedy stało? Oczywiście, że wiesz, w końcu znasz już nieco obroty mojego światka. Do pracowni weszła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, prezentując mi całą siebie w ogóle, a swoją najnowszą czarną spódniczkę w szczególności. Otworzyła trzymany w ręku tom opowiadań naszej prawiecznej prozaiczki, Olgi Tokarczuk i przeczytała:
      – „Wstawaj i bierz się do roboty. Leniu”.
      – Zaraz, zaraz – próbowałem nieporadnie zareplikować – przecież siedzę, a nie zwykłem pisać na stojąco. No, chyba, że chodzi ci o to, że mam iść zmywać naczynia.
      – Żartowałam – powiedziała moja odwieczna z rozbrajającym uśmiechem – A swoją drogą mógłbyś wreszcie coś napisać.
      – Piszę felieton.
      – Taaaaak. pomyślałam jednak, że po tym, jak zostałeś nagrodzonym krytykiem krytykującym, powinieneś dawać światu teksty fundamentalne, które będą opoką, podporą walącego się gmachu naszej kultury narodowej, czy czego tam jeszcze.
      Przymknąłem powieki i oczyma duszy – przy założeniu, że mam duszę i że rzeczona dusza jest oczasta – zobaczyłem, że w przyszłym sezonie dostaję do ręki nagrodę Kościelskich, rok później – wielkie trofeum ufundowane dla polskich humanistów przez potentata w branży sprzętu sportowego, formę Nike, a potem… A potem ciągle tymi samymi oczyma duszy, tyle że maksymalnie wybałuszonymi ze zdziwienia, ujrzałem obrazek z wystawnej kolacji z udziałem szwedzkiej pary królewskiej, gdzie ja sam, wystrojony we frak, poruszam się niezgrabnie niczym pingwin-kokainista. Zadrżałem.
      – O czym miałby być ten tekst fundamentalny? – zapytałem, uwolniwszy się od dręczących majaków.
      – Walentynki blisko, może więc coś o miłości.
      Moja odwieczna okręciła się furkocząc czarną spódniczką i jak gdyby nigdy nic poszła do pracy, gdzie przy pomocy psychologicznych sztuczek i zaklęć zmieniała nieudaczników oraz życiowych popaprańców w dynamicznych członków naszego społeczeństwa ograniczonego sukcesu. A mnie zostawiła z problemem: pisać czy nie pisać fundamentalny tekst o miłości. Może lepiej zacząć konstrukcję podwalin naszej kultury od rozważań na temat polskości, historii, małych ojczyzn albo chociaż potrzaskanej porcelany, rozważałem. W końcu doszedłem jednak do wniosku, że w czasach nieokiełznanego pączkowania gender studies, zainteresowania ciałem w kulturze i kulturą w ciele, a także wzrastającej komplikacji stosunków międzypłciowych, kwestia miłości może zostać uznana za zasadniczą.
      Jak na dyplomowanego filologa przystało, zacząłem od kompletowani bibliografii przedmiotu. Wiadomo, za tekstem fundamentalnym musi ciągnąć się ogon przypisów długi jak dobrze odkarmiona anakonda. Zestawiłem pokaźną listę tekstów z literatury współczesnej. Czegóż tam nie było! Sztuka kochania i Dzieje Tristana i Izoldy, Stracone zachody miłości i Nie igra się z miłością, Cierpienia młodego Wertera i Anna Karenina, 120 dni Sodomy i Lolita. Dołożyłem do tego kilka opasłych ksiąg w rodzaju Historii seksualności Foucaulta, aby mieć źródła zgrabnych cytatów. Chcąc zapewnić sobie właściwy poziom twórczego myślenia i pobudzić wyobraźnię wizualnymi elektrowstrząsami, sięgnąłem po książkę – co tam książkę, istną księgę – Gillesa Nereta, Erotica universalis, w której zebrane zostały reprodukcje wizerunków miłosnych zbliżeń (czy tobie przypadkiem miłość nie myli się z erotyką, zastanawia się moja odwieczna, wyraźnie zatroskana), począwszy od poglądowych rysunków naskalnych, a skończywszy na komiksach dla kochających tak, a nie inaczej. Potem zabrałem się do zestawiania bibliografii miłosnego przedmiotu w naszej literaturze. Wyszukiwałem renesansowe historie o miłości w czas sobótkowego święta, rokokowe tekstu o figlach i grach między obficie przysypanymi pudrem i zaperuczonymi płciami, romantyczne opowieści o mniej lub bardziej nieszczęśliwych kochankach, zalewających się nieustannie łzami i rozdygotanych z niespełnienia… Wszystko szło jak z płatka aż do momentu, kiedy zająłem się naszą najwspółcześniejszą współczesnością. Dokonawszy głębokiego wglądu w zagadnienie zdziwiłem się, zadumałem, a potem przeraziłem. A może najpierw przeraziłem? Mniejsza o to, koniec końców znowu siedziałem za biurkiem, gapiąc się w okno zachlapane niespodziewaną lutową odwilżą. Do pracowni weszła moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona, prezentując mi całą siebie w ogóle, a swoją najnowszą czarną spódniczkę w szczególności. Otworzyła trzymany w ręku tom opowiadań naszej prawiecznej prozaiczki, ale zaraz, to już było, wykrzywiła usta w ironicznym uśmiechu i odłożyła książkę, bo – przypomniała mi – nie jesteśmy rozmamłanymi nostalgikami jak Pawka Huelle. Przytaknąłem i jeszcze dorzuciłem od siebie, że nasze, mój i mojej odwiecznej, żywoty wcale nie zataczają niesamowitych pętli, żadna też pętelka nie dławi nam gardeł.
      – Czemu nic nie piszesz? – zapytała z wyraźną troską w głosie. Czyżbyś zrezygnował z pisania fundamentalnego tekstu?
      – Mam problem. Teksty literackie nie pasują do mojej teorii.
      – Tym gorzej dla tekstów. Zresztą, to chyba dosyć częsty przypadek w literaturoznawczym światku.
      Zamachałem gwałtownie rękoma (uważaj, bo zrzucisz kaktusy z parapetu, przestrzegła mnie moja odwieczna), by wyrazić mój gwałtowny sprzeciw. Moja odwieczna nie wdawała się w żadne wyjaśnienia, tylko z profesjonalną troską w głosie zapytała, czy chcę z nią o moim problemie porozmawiać. Bezwiednie położyłem się na leżance, która z ascetycznej zmieniła się w psychoanalityczną, i już chciałem prosić moją odwieczną, aby spsychoanalizowała mnie aż po dno podświadomości, ale oprzytomniałem szybko i zdałem sobie sprawę, że to nie o to wcale chodzi. Zerwałem się z leżanki, chwyciłem pokaźny stosik najnowszych powieści i wpatrując się weń niczym Hamlet w wyszczerzoną czaszkę rzekłem:
      – Młodzi i najmłodsi pisarze prawie wcale nie piszą o miłości, wygląda na to, że nie są w stanie opowiedzieć spójnej historii romansowej i rzucają jedynie od czasu do czasu jakieś drobne erotyczno-wykręcone anegdoty.
      I dalej żaliłem się, że tylko pisarze-nestorzy potrafią teraz pisać o miłości, która ratuje przed śmiercią, jak Odojewski, o wszelkich radościach i smutkach psychosomatycznego dojrzewania „na nieludzkiej ziemi”, jak Czcibor-Piotrowski, o ostatnich drżeniach emocji w wieku senioralnym, jak Pankowski, o powabach kazirodztwa i innych brzydkich zabaw, jak Herling-Grudziński. A u młodszych co? Dwie łechtaczki Gretkowskiej i towarzystwo męskiej adoracji u Stasiuka (no, chyba nie powiesz, że Stasiuk propaguje niezgodny z nauką Kościoła model rodziny: on+on+brak potomstwa, zaprotestowała moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona).
      – A Terminal Bieńczyka nie jest przypadkiem o miłości? – rzuciła moja odwieczna, z miną notorycznej erudytki, która zawartość katalogu Jagiellonki ma w najmniejszym palcu.
      – Pewnie, że o miłości, ale… – szukałem rozpaczliwie argumentów – ale Bieńczyk też ma już pod pięćdziesiątkę.
      – Dobrze – moja odwieczna zmieniła front – jeżeli tak bardzo przyzwyczaiłeś do własnego odkrycia, i jeżeli brak historii romansowych u najmłodszych pisarzy ma ci przeszkodzić w napisaniu fundamentalnego tekstu o miłości, to trzeba coś z tym zrobić.
      – Ale co? – jęknąłem.
      – Założymy spółkę z o.o.
      – Wiesz – zacząłem niepewnie – jako lojalny obywatel jestem jak najbardziej za rozwijaniem drobnej przedsiębiorczości, ale czy to koniecznie my musimy iść w biznesy.
      – Posłuchaj. Założymy spółkę MY & TO WYSTARCZY. Nasze hasło promocyjne brzmieć będzie: Rzeczy niemożliwe wykonujemy od ręki, na arcydzieła trzeba poczekać dzień.
      – I będziemy pisać książki! – wreszcie załapałem, o co chodzi.
      – Oczywiście, sążniste powieści o miłości, żebyś miał materiały do fundamentalnego tekstu.
      – A o jakiej miłości napiszemy?
      – O naszej – odpowiedziała z przekonaniem moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona i zwichrzyła palcami moje pukle, które z takim pietyzmem układałem przez cały ranek.

Robert Ostaszewski
(1 lutego 2002)





JAK SKUTECZNIE ZOSTAĆ


      Na ostatnim spotkaniu w redakcji „FA-artu” przed Nowym Rokiem, spotkaniu o tyle tylko nierutynowym, że był na nim obecny Ostaszewski, pan krakowski bawiący przejazdem na Śląsku, Uniłowski ze źle skrywaną satysfakcją w głosie poinformował obecnych, że ponieważ przekroczyłem nieodwołalnie trzydziesty piąty rok życia, to nagrody Frydego dla młodych krytyków na pewno już nie dostanę. A zatem – w przeciwieństwie do niego, Nowackiego i Ostaszewskiego – nie zostanę młodym, uznanym krytykiem. Co prawda, to prawda – ukończyłem, ale, no cóż, można rzec – prawdziwy przyjaciel, a nie wie, gdzie przypieprzyć, żeby zabolało. Gdyby, przykładowo, raczył był zauważyć, że ponieważ nie opublikuję w ciągu następnego roku w wydawnictwie WAB dwóch książek, to nie zostanę młodym, poczciwym z kościelskimi, prozaikiem, pewnie bym się zmartwił. Ale też, bądźmy szczerzy, pewnie zmartwiłbym się nie zanadto, albowiem wszystko jest od bardzo dawna jasne – jeśli umrę w kwiecie wieku, to drodzy przyjaciele ufundują nagrodę mojego imienia, jeśli zaś dożyję późnej starości oni, albo ich dzieci, będą jeździć do różnych Sztokholmów w celach lobbystycznych. To drugie oczywiście pod warunkiem, że zostanę pisarzem, co, długo nie klucząc, nie jest pewne, jak bowiem w dzieciństwie nie chciałem zostać nawet strażakiem (to Wojtuś został strażakiem), tak i teraz mam nadzieję, że nie zostanę, tylko spokojnie pójdę sobie swoją drogą. Zostać – no też mi przyjemność!
      Muszę tu wyjaśnić, że w dzieciństwie, spędzonym przez mnie na bytomskich, częściowo tylko zrekultywowanych hałdach i osadnikach w towarzystwie doborowym, nikt, ale to nikt nie chciał „zostać”. „Zostać” było bowiem skrótem od frazy „zostać leżeć”, która jednoznacznie wskazywała na stan utraty przytomności w wyniku spożycia napoju w zamierzeniu wyskokowego, bądź też absolutną i nieodwoływalną przegraną w bójce. „Dostać mitę, paść jak sznita i zostać leżeć” to był najkrótszy opis absolutnej klęski. Takie przyjemności zatem, jak zostać krytykiem albo pisarzem, to żadne miody, dziękuję wszystkim życzliwym za ewentualne życzenia, ja, jak już wspominałem, najchętniej bym jeszcze trochę pochodził. Ci zaś, co aż przebierają nogami, żeby zostać, zawsze wydawali mi się podejrzani. Młodzieżówka Polskiego Towarzystwa Masochistów, doprawdy!
      Pełnoprawni członkowie też niczegowaci, rzec nie można. Został taki na przykład leżeć dyrektorem czegobądź i od razu mu się perspektywa zmienia. Widzi wszystko jakby niemal od korzeni, a przy tym, choć niby od korzeni, w horyzoncie ma cały kosmos. W zależności od przytomności widzi gwiazdki albo przestwór błękitu, pełna sielanka, nic tylko na ryby iść, ale jakże to chodzić, jak człowiek został dyrektorem. „No trudno – myśli zatem dyrektor – coś za coś, zostało się dyrektorem, widać leżeć trzeba, latający może być uniwersytet, w ostateczności holender, dyrektor zaś w żadnym wypadku.” A gdy uważnie, trzeźwo spojrzeć z perspektywy tego, który został, wszyscy inni wydają się mieć poważne kłopoty z rzeczywistością, a przynajmniej jeden kłopot, taki mianowicie, że chodzą. Z absolutnie pewnej perspektywy jest to – co tu dużo mówić – skandal. „Nie będą mi tu łazić – namarszcza się dyrektor – jeszcze co wychodzą. Niepewne kroki powinno się obłożyć podatkiem od chodzenia. W dodatku nie tylko chodzą, ale jeszcze utrzymują, że nie mają z tym kłopotu. Każdy ma przynajmniej jeden kłopot – i on znika jeśli kim zostać.”
      Ale co ja tu o pełnoprawnych członkach Polskiego Towarzystwa Masochistów, kiedy, jako się rzekło, najczęściej obcuję z młodzieżówką, która świetnie zdaje sobie sprawę z niedogodności zostania kimkolwiek na poważnie i najchętniej – jeśli już – zostałaby na wakacjach. Oni najchętniej by zostali, ja ledwie, ale jednak chodzę, więc nie ma między nami zgody, koty drzemy. Dla nich wolność to pokładanie się w wyniku takich czy innych wypadków, ale w żadnym wypadku na dłużej – strategia taka, nie powiem, skuteczna, podobna wańce-wstańce – dla mnie o wolności nie ma co gadać: chodzę i już.
      Przy czym zasadniczo jestem wzruszony ich troską o moje ewentualne pośmiertne życie, jednak na co dzień za życia też bym chciał pożyć, czyli mieć poczucie, że obcuję z ludźmi, którzy nie tylko są mi niewysłowienie życzliwi, ale też w razie czego raczej będą pomagali niż przeszkadzali czy przyglądali się z zapałem. No, ale na to nie ma zgody, drzeć koty do żywej skóry trzeba: być beneficjentem systemu, w którym się funkcjonuje i brać odpowiedzialność za jego istnienie, to najoczywiściej dla młodzieżówki dwie różne sprawy.
      Co tu taić, co tu kryć – piszę te felietonowe przypowiastki także po to, by nie zostać dokumentnym frustratem. W tej to roli, w przeciwieństwie do wielu innych, moi przyjaciele radzi mnie widzą, mniemając – co poniekąd zrozumiałe – że skoro chodzę, a oni już dawno – i po kilkakroć – zostali leżeć, to musi mocno się jakoś przestraszyłem. Znaczy – kłopot mam nie jeden, że chodzę, ale co najmniej jeszcze jeden, jak nie kilka. Oczywiście samym, gołym frustratem tak czy inaczej jestem, nijakiej na to rady nie ma, chodzi mi tylko o to, o co mi na tym świecie chodzić może: żeby nie zostać frustratem dokumentnym i patentowym. Patrzę więc na moich kolegów z młodzieżówki PTM w pozycji horyzontalnej jak na zielone winogrona (kto wie dlaczego zielone i dlaczego winogrona, ten może być pewien, że też nie jest dokumentnym frustratem; kto nie wie, niech się podniesie i sięgnie do źródeł) i co i rusz dochodzę do przekonania, że na pewno są kwaśne. Małe i kwaśne.

Konrad Kęder
(7 stycznia 2002)







Menu miesięcznika FA-art






• data ostatniej aktualizacji: 05.08.2003, 22:27 •