tu jesteś: Miesięcznik nr 84, kwiecień 2005 - SOŁODUCHA
|
SOŁODUCHA
PRAGMATYZM TO KAPITULACJADosyć trudno jest powiedzieć, jaka jest rola kultury we współczesnym świecie. Zwolennicy koncepcji tzw. permanentnego kryzysu twierdzą, że żadna – bo prawdziwa kultura jest marginesowym hobby garstki dziwaków zamkniętych w swoim świecie fobii i lęków. I niech robią swoje, a nam, normalnym, nic do tego. No może poza sytuacjami, kiedy trzeba się nagle pokazać. Szczególnie na międzynarodowej scenie. Gdy przychodzi wystąpić nie tylko jako zjadacz chleba, ale też czciciel tzw. wartości wyższych. I wtedy, w potrzebie, nagle przydają się tacy wariaci. Pisarz, performer, filozof. Tak na co dzień, to o nich nie pamiętamy. Tylko od święta – gdy chcemy się pokazać. Niech więc pracują w swoim ogródku, a my czasami ich zawołamy łaskawie. I powiemy – pokaż coś tam wykonał. I się obliżemy oraz zamlaskamy.
Inni uważają znowu, że jest to rola ludyczna – czyli, że wszystko jest popkulturą – co sprowadza kulturę do roli jednego z elementów rynku, na którym rządzą oczywiście rynkowe prawa. To znaczy lepsze jest to, co cieszy się większym powodzeniem, bo zaspokaja potrzebę zabawy, która jest w końcu w każdym z nas. Kryterium jest więc proste i jasne – pragmatyczne i antropologiczne właśnie.
Dla jeszcze innych z kolei kultura pełni ważną funkcję społeczną – funkcję krytyczną. I w tej roli jest nie do zastąpienia – występuje bowiem jako etatowy wariat, który nie jest zaangażowany w bieżące interesy oraz pokusy życia w społeczeństwie wymiany. Dzięki temu może pozwolić sobie na głos całkowicie niezależny, taki, który nie jest uwarunkowany bieżącymi potrzebami i zaangażowaniami. W związku z tym może być głosem osobnym, a przez to dużo bardziej wartościowym niż partyjne głosy uczestników walki o władzę, wpływy lub pieniądze. Na tym polega też siła i słabość kultury niezależnej. Wypełniając swoją misję krytyczną jest wyłączona z obiegu komercyjnego – bo nie chce schlebiać przecież gustom widowni, a wręcz przeciwnie – chce je kłuć i wypuszczać z nich powietrze, chce je ośmieszać i kpić z nich. Nie musi też dobijać się do głosu w wielkich mediach, bo ten głos jest tam instrumentalizowany oraz wykorzystywany do rozgrywek partyjnych pomiędzy wielkimi domami wydawniczymi oraz ich zapleczem polityczno-biznesowym. Branie krytyczności na poważnie wyklucza uczestniczenie w tym spektaklu. Niezależność ma swoją cenę i naprawdę niewielu heroicznych bohaterów ma siłę za nią płacić.
Ale w tak zwanej krytycznej roli sztuki tkwi też pewna pokusa. Programowy bunt może bowiem zostać inkorporowany do systemu jako ikona buntu. Wypełniając społeczną rolę etatowego pokazywacza języka, staje się elementem popkultury. A nawet więcej – współczesne media takiej ikony potrzebują po to, żeby usprawiedliwić swoje rynkowe kapitulanctwo związane z uzyskiwaniem coraz lepszych wskaźników marketingowych dla reklamodawców. W tym sensie, że usprawiedliwiają swoje równanie w dół. I jest to im przy okazji potrzebne do pozyskiwania najmłodszego czytelnika – dwudziestoparolatka chętnego do pokazywania mięśnia „nie”.
Jest to paradoks zadymiarza po godzinach, etatowego easy ridera popkultury, który gra pewną określoną, przydzieloną rolę. Problem ten pojawia się wtedy, gdy mniej sztywni w heroizmie, wyposzczeni na offie ludzie złaknieni kariery medialnej, uwierzą w głoszoną przez Dariusza Nowackiego tezę, że „nie ma kariery poza mediami”. I to jest gotowa pułapka na muchy, to jest ten niebezpieczny lep. Tu pojawia się ta szara strefa i tutaj zatraca się też krytyczna funkcja sztuki. Jej misja planowego zaangażowania dla rzekomego zwiększenia oddziaływania, zamienia się w rolę do odegrania narzuconą przez system. Zamiast podważać konsekwentnie wszelkie role społeczne – także te medialne role dyżurnego buntownika - kultura nagle staje się posłusznym medialnym schematom zbieraczem punktów czytelnictwa. Z drżącą ręką obserwuje rosnące słupki popularności – idąc w tym względzie za popkulturą i jej schematami. Taka, nie przymierzając, była przecież rola muzyki rockowej w latach osiemdziesiątych – występowała jako wentyl bezpieczeństwa dla władzy. I w tym sensie kariery naszych gwiazd z tamtych czasów są, niestety, nieco skażone tym faktem, a dla niektórych nawet podejrzane.
Ale czy takie zblatowanie z mediami oznacza zagrożenie dla krytycznego potencjału? W końcu, co komu szkodzi, że ten czy tamten trochę pokaże się w gazecie. Na swoich warunkach przy tym. Że taki Sławomir Shuty da sobie zrobić buźkę przez etatowego fotografa Magdy Mołek oraz popręży mięśnie w telewizji? Teza Dariusza Nowackiego pt: „nie ma kariery poza mediami” jest w końcu sexy i jazzy absolutnie. Dziewczyny rzucają się na szyję i samopoczucie rośnie. Człowiek zapomina o melancholii albo smudze cienia i jest absolutnie nowoczesny oraz kul. Trendi znaczy. I rośnie grupa wyznawców. Ducha dziejów łapiemy za gardło. Kolorowo, wesoło, sakces i w ogóle. Bowiem teza ta nie wypadła sroce spod ogona. Jest w końcu bojowym zawołaniem młodego pokolenia pragmatystów. Wszyscy rezygnujemy z autotelicznej wartości sztuki i uznajemy ten oczywisty w nowoczesnym świecie fakt, że jedyną wartością jaką się da obronić, jest sukces mierzony ilością zwolenników oraz liczbą pojawień się w mediach. I robimy to w aureoli kontrkultury.
I bardzo dobrze – niech i tak będzie, każdy ma prawo do kierowania swoim życiem. I to żaden wstyd w końcu. Można podpisać umowę i produkować kolejne romanse oraz kryminały. Itd. itp. Życie miłe i gładkie. Felietonik tu, felietonik tam. Komentarz dla telewizji i radia. Wypowiedź miła na tematy ogólne. Jest tylko jeden problem. Kiedy wchodzi się na tę jedyną możliwą ścieżkę kariery jako model kolorowych sesji fotograficznych oraz bywalec bankietów, to należy się pożegnać z krytyczną rolą kultury i powiedzieć sobie – jestem z popkultury. Kiedy ulegnie się temu ciśnieniu, to trzeba produkować to, co oni chcą publikować oraz to, co się sprzeda. Trzeba respektować tamte hierarchie i oceny.
Każdy, kto zetknął się z problemem zapewniania obecności w mediach (jeśli chodzi o mnie, to stykam się z nim bez przerwy i boleśnie), wie jakie techniki są z tym związane. Media nie kupią Prousta czy Kafki, nie będą zajmowały się rzekomo nudnym i niepotrzebnym dzieleniem włosa na czworo w traktacie filozoficznym czy podważaniem tego, co niepodważalne w popularnym sensie. A najczęściej po prostu podchwytują tendencje gdzieś zza oceanu lub zachodniej granicy. Media działają bowiem podobnie jak wielkie koncerny w sferze gospodarczej. Nie są od wymyślania nowych idei. One są od podchwytywania tego, co już sprawdzone i zamieniania tego na wpływy oraz pieniądze. Rzadko więc dają coś poza tzw. „bieżączką” schlebiającą gustowi czytelnika oraz sądom uznanych autorytetów – choćby nie wiem jak bredziły. Zależą od tzw. czytelnika (co podobno wynika z badań), podążają więc za biegiem wydarzeń oraz tym, co budzi naturalne zainteresowanie, a więc tym, co ludzie chcą czytać lub oglądać (wszyscy zawodowi dziennikarze znają poczucie bezradności i pustki związane z koniecznością ciągłego nadążania). Media w związku z tym nie są skoncentrowane na tworzeniu, tylko na odbijaniu świata, który w naturalny sposób zaciekawia – patrz festiwal czołowych macherów od infoteinmentu przy okazji relacji z Watykanu. Kultura, która chce istnieć w mediach, musi spełniać te potrzeby. I je spełnia – wchodząc w uszyte mundurki i klisze – mówi z frasunkiem o społeczeństwie, zajmuje się kwestią naszej sytuacji w Europie, rezydencją Kwaśniewskiego, wojną w Iraku, walką o umysły wyborców oraz aktualnymi trendami intelektualnymi zza granicy, produkuje kolejne pokolenia oraz kolejne awangardy. Bo to się da mediom sprzedać. I jest wtedy kul, pragmatyczne – czyli skuteczne. Bo przecież żaden głos poza tym obiegiem nie istnieje. Bo być, znaczy być słyszalnym – to manifest z White’a. A być słyszalnym, to zaspokajać potrzeby redaktorów lubiących rzucić świeże mięso na kolumny.
Jaki jest skutek tego dyktatu mediów wysokonakładowych? Ano taki, że stajemy w jednym szeregu z Panem Lisem czy Panią Pieńkowską, a w dalszej kolejności z Panią Elektrodą czy Panem Wiśniewskim. Schlebiając tym samym kryteriom – wskaźnikom popularności. Tylko robienie tego na fali antysystemowości po prostu jest jeszcze bardziej szemrane niż postawa Pana Lisa czy Pani Dody, dla których rozpychanie się i ciąg na bramkę są zasadą życiową. Wedle tego kryterium ważą oni cztery razy więcej od Pana Różewicza, a Pan Wiśniewski znacznie jest większy od Pana Lutosławskiego. Lepsze są bowiem ich słupki i lepsze badania. Cóż – takie życie. Nieważne, że nic nie wnoszą. Najlepiej karierę się robi na powtarzaniu zasłyszanych mantr.
Ale mnie się wydaje, że dzisiejszy świat potrzebuje jednak świętych, którzy nie ulegną pragmatycznemu ciśnieniu. Wydaje mi się, że tylko wolna kultura jest w stanie podtrzymać inny, alternatywny język – język krytyczny. Kłopot z zajmowaniem się wartościami nie odwołującymi się do prostej pragmatyki jest przy tym taki, że dużo łatwiej w tym języku mówić neokonserwatystom. Oni mają za plecami eschatologiczną perspektywę, zaś czasowość i historyczność kategorii sprzyja, niestety, przechyleniu się w kierunku prostych rządów siły. Jednak pragmatyzm to kapitulacja. „Dzisiejszy człowiek rozumiany jako konsument nie pragnie prawdy, gdyż jest skoncentrowany na zaspokajaniu indywidualnych pragnień. Używa tylko kategorii użyteczności, przyjemności, uciechy” – pisze Bauman. Słusznie zresztą. Prawda, jako broń kultury krytycznej, musi być skierowana przeciwko retoryce i przeciwko taniemu pragmatyzmowi á la Nowacki i „Ha!art”.
Pytanie brzmi więc – czy człowiek odrzucający harmonię przedustawną może zmierzyć się ze złem, formatowaniem mózgu i wbijaniem go w rolę konsumenta – zjadacza banałów. Innymi słowy pytanie brzmi – czy możliwa jest lewicowa moralistyka. Kiedyś próbował ją uprawiać Sartre. Może czas do tego wrócić. By robić to, co jest ważne, a nie to, co podnosi słupki popularności i schlebia infoteinmentowi.
(19 kwietnia 2005) |